Blade Runner jakiego nie znacie - Montinek - 10 października 2017

Blade Runner, jakiego nie znacie

Wszyscy dobrze wiedzą o tym, że kultowy Łowca androidów jest adaptacją powieści Philipa K. Dicka pod tytułem Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, mało kto jednak tę powieść czytał. Film na przestrzeni wielu lat doczekał się licznych poprawek i nowych wersji (debiutował w 1982, zaś ostateczna wersja została wydana w roku 2007), nie zauważyłem jednak, żeby marketingowcy – przynajmniej w naszym kraju – jakoś palili się przy tej okazji do promowania książki stojącej za obrazem… Nawet w obliczu kinowej premiery długo oczekiwanego sequela. Powieść Dicka pozostaje więc w cieniu swoich kinowych dzieci. Ogromna szkoda, bo Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, choć drastycznie różni się od Łowcy androidów, jest dziełem absolutnie wyjątkowym. Chcecie przekonać się, dlaczego?

Zacznijmy może od nakreślenia obrazu tego, co Was czeka w powieści.  Przypomnijcie sobie widoczki, którymi częstował nas Blade Runner Ridley'a Scotta. Futurystyczne miasto-moloch. Kominy wielkich fabrycznych kompleksów, plujące do góry jęzorami ognia. Błyskające neonami i trudnymi do odczytania szyldami ulice, tonące w dziwnym miksie stylistyki noir i klimatu azjatyckich metropolii. Macie już przed oczami filmowe ujęcia Los Angeles przyszłości?

To teraz wyrzućcie to wszystko do kosza.

Bliżej post-apo, niż cyberpunku

Ziemia z powieści Dicka to spustoszone ostatnią wielką wojną pustkowie, gdzie na porządku dziennym są opady radioaktywnego pyłu, utrudniające i tak już ciężką egzystencję. Kto miał pieniądze i szczęście, załapał się na program kolonizacyjny na Marsie, gdzie ludzkość, wolna od bagażu przeszłości, stara się zbudować cywilizację na nowo (przy dużej pomocy przeznaczonych do tego programu androidów). Reszta próbuje sobie jakoś radzić w świecie, który skazany jest na rozkład. Pozostaje im garnąć się do najmniej zniszczonych miast i udawać, że życie wcale się nie zmieniło względem tego sprzed wojny.

Owszem, można spróbować zarobić na Ziemi pieniądze na emigrację, trzeba jednak się spieszyć. Regularne opady pyłu nie pozostają bez wpływu na zdrowie, nawet jeśli łyka się lekarstwa i nosi urządzenia mające chronić organizm przed promieniowaniem. Każdy narząd jest zagrożony, ze szczególnym naciskiem na mózg. Osoby, u których choroba popromienna doprowadziła do rozwoju deficytów intelektualnych, określane są mianem specjali, lub pogardliwie mianem kurzych móżdżków. Nie dość, że specjale nie mogą podejmować się większości prac, rząd uniemożliwia im na dodatek emigrację do kolonii. Podyktowane jest to chęcią zachowania czystości puli genów kolonistów.

Każdego mieszkańca Ziemi nęka świadomość, że kolejnego dnia może zostać zaliczony do gorszej kategorii ludzi.

Zdecydowanie bardziej przygnębiająca wizja przyszłości, niż w filmie, czyż nie? Ludzie próbują na różne sposoby radzić sobie z dołującą codziennością. Na pierwszych stronach powieści zapoznajemy się z programatorem nastroju, który działa dokładnie tak, jak nazwa sugeruje. Można sobie zaprogramować proste doznania w rodzaju nagłego przypływu radości lub poczucia bezpieczeństwa, ale są też tryby bardziej abstrakcyjne, jak na przykład „potrzeba oglądania telewizji, cokolwiek nadaje”. Rick Deckard spośród wielu funkcji używa nawet nastawienia, które wywołuje w człowieku chęć skorzystania z programatora – proponuje taką terapię Iran, swojej żonie (w książce Deckard jest żonaty)... Bo Iran uparcie twierdzi, że chce doświadczać depresji, jako że ciągłe uciekanie od niej musi być nienaturalne.

Innym sposobem na radzenie sobie z beznadzieją jest hodowla zwierząt. Większość żywych istot wymarła po wojnie, wobec czego dbanie o własne zwierzę pomaga utrzymać więź z tym dawnym światem i uznawane jest za coś świadczącego o szlachetności człowieka… Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przy bliższych oględzinach tego społecznego zjawiska okazuje się, że posiadanie zwierzęcia jest również wyznacznikiem statusu, tak jak kiedyś posiadanie dobrego samochodu. Poszczególne gatunki osiągają astronomiczne ceny w sklepach i nie każdy może sobie na taki luksus pozwolić. Dochodzi do tego, że ludzie bez funduszy na żywe zwierzęta kupują sobie ich elektroniczne imitacje, byle tylko zachować pozory.

Ostatnią drogą ucieczki od szarej rzeczywistości jest korzystanie ze skrzynek empatycznych, które są elementem religii zwanej merceryzmem. Trzymanie uchwytów takiego urządzenia pozwala wziąć udział w dziwnym, duchowym przeżyciu. Umysł wypełnia wtedy wizja męki Mercera, starca wspinającego się pod stromą górę, w którego ciskane są kamienie. Każdy kamień, który trafia w męczennika, sprawia ból również użytkownikowi skrzynki. To jednak nie całość doświadczenia, bowiem uczestnicząc w wędrówce Mercera, ludzie jednocześnie dzielą się między sobą swoimi emocjami: radością, smutkiem, etc.. Stanowią dla siebie emocjonalne wsparcie, nawet jeśli fizycznie znajdują się setki kilometrów od siebie. Brzmi abstrakcyjnie? Co powiecie w takim razie na to, że kiedy Deckard korzysta ze skrzynki i zostaje w wizji uderzony w ucho, odnosi ranę również w prawdziwym świecie?

Czy to na pewno ta sama historia, co Łowca Androidów?

To kluczowe pytanie, pojawiające się po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?.  Odpowiedź nie jest do końca jednoznaczna. Powieść jest bogatsza o wiele więcej wątków (elektryczne zwierzaki, życie specjali, merceryzm), z czego niektóre okazują się być równie istotne, co znany z filmu pościg za androidami. Na dodatek Dick pozwala sobie na częste przeplatanie rzeczy realnych z nierealnymi (jak w przypadku wspomnianego wyżej rozciętego ucha bohatera), co nadaje historii odrobinę mistycznego posmaku, którego na próżno szukać na srebrnym ekranie. Z drugiej strony, rdzeń fabuły pozostaje w obydwu dziełach mniej więcej identyczny: Rick Deckard, jako doświadczony łowca, ma za zadanie sprzątnąć stadko zbiegłych androidów nowego typu, z przerażającym i dziwnie uduchowionym Roy’em Batym stojącym na ich czele.

Możecie się dziwić, że wspominam o pogoni za androidami dopiero teraz. Przecież androidy to crème de la crème Blade Runnera, a ten Montinek zamiast pisać o nich, poświęca chorą ilość znaków na gadanie o jakichś pierdołach! Jednak dzięki temu wybiegowi mogłem Wam pokazać, jak luźną adaptacją materiału źródłowego jest film Ridley'a Scotta. Jeśli ciekawi Was, jak historia Ricka Deckarda wyglądała z perspektywy Philipa K. Dicka, proponuję Wam dwa rozwiązania. Możecie w tej chwili zamknąć przeglądarkę, pójść do księgarni lub biblioteki po własny egzemplarz Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? i pogrążyć się w lekturze (bez obaw – wszystko, o czym dotąd przeczytaliście w tym tekście, jest opisane na pierwszych kilkudziesięciu stronach, więc ominęły Was większe spoilery). Możecie też zostać ze mną, gdyż w następnych akapitach pozwolę sobie przyjrzeć się odrobinę bliżej głównym wątkom* i wymowie powieści. Ci z kolei, którzy mają książkę już za sobą, mogą skonfrontować moje wnioski ze swoimi - kto wie, może będziemy mieli powód do ciekawej dyskusji w komentarzach?

Dick, korzystając ze swobody, jaką oferuje słowo pisane, mógł pozwolić sobie na znacznie więcej filozoficznych rozważań od reżysera filmu. Rozgryzanie, co właściwie chce nam przekazać Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? to przyjemność sama w sobie.

Wszystko kręci się wokół empatii

Empatia wydaje się być słowem-kluczem w uniwersum Blade Runnera. Umiejętność wczucia się w drugą istotę - ta jedna rzecz ma odróżniać ludzi od androidów. Na doszukiwaniu się oznak empatii polega test Voigta-Kampffa, którym posługuje się Rick Deckard w celu identyfikacji swoich ofiar. I w filmie, i w książce, empatia zostaje na dzień dobry postawiona przed nami jako kryterium człowieczeństwa, którego androidy nie są w stanie spełnić.

Oczywiście zarówno widz, jak i czytelnik, dowiadują się w końcu, że to nie do końca prawda. W finałowych scenach Łowcy Androidów android Roy Baty decyduje się uratować głównego bohatera przed śmiercią. Pomimo faktu, że Deckard próbował go zabić. Pomimo tego, że Roy i tak umiera wskutek genetycznie zaprogramowanego krótkiego czasu życia. Android nie miał więc żadnego logicznego powodu, by tak postąpić. Roy Baty w swoich ostatnich chwilach był jednak w stanie docenić wartość drugiego życia, co udowadnia, że wykształcił w sobie empatię.

W powieści sytuacja jest o wiele mniej klarowna. Androidy w najmniejszym stopniu nie przejmują się żywymi organizmami. Ludzie to dla nich w większości albo wrogowie, albo narzędzia do osiągnięcia swoich celów. Zwierzęta są z kolei dziwną ciekawostką. W pewnym momencie kilka androidów bez skrupułów obcina znalezionemu pająkowi cztery kończyny (przypomnę, że żywe zwierzęta są w tym świecie rzadkością i każdy dba o nie jak szalony), tylko dlatego, że ich zdaniem ma odnóży za dużo. „Widzisz? Doskonale może sobie poradzić z czterema.” – kwitują agonalne starania okaleczonego pająka, który stara się od nich odpełznąć.

Polujący na nich Deckard zauważa jednak coś dziwnego. Otóż syntetyczni ludzie wykazują śladową empatię, ale względem innych syntetyków. Androidka Pris Stratton doświadcza silnych emocji, gdy dowiaduje się, że kilku innych z grupy Roya Baty’ego zostało usuniętych. W ostatnich scenach sam Roy reaguje dziką wściekłością na zabicie jego „żony”, Irmgardy Baty. Co ironiczne, androidy najwyraźniej nie dostrzegają, że to „ludzkie” emocje, „ludzka” umiejętność przejmowania się kimś innym – dla nich wyznacznikiem empatii jest rozumienie uczuć ludzi i zwierząt, nie androidów.

Na tym zawirowania związane z pojęciem empatii się nie kończą. W trakcie swojego polowania na androidy Deckard spotyka innego łowcę, niejakiego Phila Rescha, z którym decyduje się współpracować celem zabicia androidki Luby Luft. Od początku ich relacji Philip K. Dick usilnie nam sugeruje, że Resch w istocie jest androidem z wszczepionymi fałszywymi wspomnieniami. Tezę tę zdaje się potwierdzać scena, w której Deckard decyduje się spełnić ostatnią prośbę Luby Luft przed śmiercią i kupuje jej książkę w mijanym przez nich sklepie. Resch, choć bardzo się stara, nie potrafi zrozumieć tego gestu.

Po rozprawieniu się z panną Luft nasz bohater decyduje się na przeprowadzenie testu Voigta-Kampffa na Reschu… I co się okazuje? Jest on najprawdziwszym człowiekiem. Zarówno czytelnik, jak i Deckard znajdują się nagle w kropce. Przecież Phil nie rozumiał pełnego empatii gestu Ricka, jakim więc cudem nie jest androidem?

Takim, że Resch, jak większość ludzi, nie odczuwa lub nie chce odczuwać empatii względem androidów. Dla niego to tylko maszyny. Czy to nie przerażające? Ludzie nie potrafią nic czuć względem androida, android nie potrafi nic czuć względem człowieka. W pewnym sensie jesteśmy tacy sami. Świadomość tego przygniata zarówno Deckarda, jak i czytelnika. Co w takim razie decyduje o człowieczeństwie? Czym jest człowieczeństwo? Philip K. Dick nie daje prostych odpowiedzi.

Skazani na porażkę

W świetle powyższego androidy prowadzą przegraną walkę. W przeciwieństwie do swoich filmowych odpowiedników, nie przejmują się one za bardzo ustalonym krótkim czasem życia. Ich marzeniem, jeśli można to tak nazwać, jest udowodnienie, że w niczym nie są gorsze od ludzi. To informacja przemycona między wierszami, ale zanim grupka pod dowództwem Roy’a Baty’ego uciekła z Marsa, zajmowała się eksperymentowaniem z nielegalnymi narkotykami, które miały pomóc im osiągnąć empatyczne przeżycie podobne do tego osiąganego przez ludzi z udziałem skrzynek empatycznych. Eksperyment się niestety nie powiódł. Inna grupa androidów w powieści próbuje dowieść, że merceryzm i związane z nim doświadczenie empatii to bujda (jeszcze do tego wrócimy) – ich starania jednak też nie do końca przynoszą oczekiwane rezultaty.

Beznadzieja położenia androidów wychodzi na jaw w tym samym momencie, kiedy Deckard zaczyna dostrzegać opisany wyżej problem z empatią. Wszyscy myślą, że to ona rozgranicza dwa światy – tymczasem tej granicy nie ma, albo leży gdzie indziej. A biedne androidy toczą z góry przegraną walkę właśnie na tym polu, próbując udowodnić swoje człowieczeństwo.

Te elektryczne owce, o których mają marzyć androidy

Pod koniec książki można wręcz odnieść wrażenie, że nie tylko empatia jest pojęciem, któremu przypisuje się zbyt duże znaczenie. Wszyscy kłócą się o bycie „ludzkim”, „człowieczym”, czy (w odniesieniu do zwierząt i ich sztucznych zamienników) „prawdziwym” tak, jakby ta cecha była wymagana dla danej istoty, by uznać wartość jej życia. Tymczasem może elektryczne życie, choć inne od organicznego, zasługuje na taki sam szacunek? Do tego wniosku doprowadza nas cały wspomniany wątek hodowli zwierząt.

Rick Deckard kiedyś stracił żywą owcę. Zastąpił ją elektryczną repliką, której szczerze nienawidził – nienawidził faktu, że musi jej poświęcać tyle samo uwagi, co normalnemu zwierzęciu, mimo, że jest według niego nieożywionym przedmiotem.

Niezadowolenie bohatera z tej repliki przekłada się na to, że jego życiowym celem staje się posiadanie żywego zwierzęcia. Z tego też powodu gdy tylko otrzymuje wypłatę za usunięcie pierwszych androidów ze swojej listy, kupuje sobie żywą kozę. Los jednak chce, że ona również ginie – zabija ją androidka Rachel Rosen (swoją drogą robi to z czystej potrzeby zemszczenia się na Deckardzie, co wydaje się być bardzo ludzką rzeczą jak na kierującego się logiką „robota”). Rick, już na tym etapie zdruzgotany swoimi przemyśleniami na temat empatii, załamuje się kompletnie i odlatuje swoim hooverem poza granice miasta, między pył i skały.

W ostatnich scenach powieści Deckard snuje się po pustkowiu, rozważając samobójstwo. Przypadkiem odnajduje między kamieniami ropuchę – a musicie wiedzieć, że ropuchy uznane są w świecie Blade Runnera za wymarłe. Ten nagły dar od losu zgrywa się w czasie z wizjami Mercera, które Rick przeżywa podczas samotnej wędrówki. Bohater uznaje to za znak. Porzuca myśli o odebraniu sobie życia i wraca do domu.

Upojony ekscytacją, pokazuje swoje znalezisko żonie, która w osłupieniu zaczyna oglądać ropuchę. Happy ending? Nie do końca – Iran odnajduje na ciele ropuchy klapkę, pod którą kryją się elektryczne wnętrzności. To tylko sztuczne zwierzę, które najwyraźniej zagubiło się na pustkowiach. Rick, o dziwo, nie reaguje wściekłością. Jest co najwyżej odrobinę przygnębiony. „Ale to nie ma znaczenia. Elektryczne zwierzęta też mają swoje życie. Bez względu na to, jak jest nędzne.” – mówi, po czym idzie spać.

Stał się cud. Kontakty z androidami i chwila euforii z głupią, elektryczną ropuchą sprawiły, że Rick Deckard, niegdyś nienawidzący wszystkiego, co sztuczne, nagle zaczął akceptować elektryczne życie.

„Wszystko jest prawdą. Wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek pomyślał.” – Wilbur Mercer

Wielu z Was, którzy zdecydują się na lekturę, może zdziwić fakt, jak dużo miejsca na stronach Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? jest poświęcone wątkowi merceryzmu. Miejscami można odnieść wrażenie, iż jest on tak właściwie równorzędny wątkowi androidów. Przyjrzyjmy się temu zagadnieniu bliżej.

Philip K. Dick był jednym z tych ambitnych pisarzy science fiction, którzy futurystyczny setting wykorzystywali jedynie jako środek do rozważań nad ludzką naturą. Będąc bogatym w tę wiedzę, łatwo zrozumieć, dlaczego jednym z powracających tematów w jego powieściach jest religia - wszak rozwój rozmaitych wierzeń jest unikatowy dla ludzi jako istot.

Zwierzęta nie wierzą. Androidy też nie. Wobec tego wiara wydaje się być kolejną, obok empatii, cechą odróżniającą ludzi od syntetycznych bytów.

Już sam ten fakt mógłby być wystarczający, żeby androidy nie przepadały za ludzką religią. Merceryzm jednak nie jest zwykłą wiarą – opiera się on dodatkowo na doświadczaniu empatii i tym samym łączy w sobie wszystko to, co uważa się w powieści za wyłącznie ludzkie.  Z tego też powodu grupa kierujących się nienawiścią androidów w ostatnich rozdziałach stara się udowadnić, że religia ta jest zbudowana na wielkim kłamstwie. Owe androidy są prowadzącymi popularnego programu w telewizji i przez długi czas zajmowały się śledztwem w sprawie merceryzmu. Znalezione przez nie dowody są zaskakujące: okazuje się, że wizje oferowane przez skrzynki empatyczne to istocie spreparowane nagrania, a pojawiający się w nich Mercer - wątpliwej sławy aktor, który lata temu zgodził się sfilmować kilka ujęć wędrówki pod górę.

Dla Roya Baty’ego i pobratymców nadanie w telewizji programu obnażającego Mercera z jego świętości jest triumfem nad ludzkością. W ich pokrętnym rozumieniu ludzka religia, oparta na empatii, została obrócona w pył, a tym samym istnienie samej empatii poddane w wątpliwość. Ludzie powinni się załamać… Rzeczywistość wygląda jednak inaczej. Załamanie nie nadchodzi.

Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? prezentuje bardzo ciekawą tezę. Mimo wspomnianych rewelacji, zarówno Rick Deckard, jak i specjal J.R. Isidore (drugi bohater książki, którego miejsce w filmie zajął Sebastian) dalej wierzą. Większość ludzi dalej wierzy.

Wierzą, bo potrzebują akceptacji i poczucia wspólnoty, które oferuje im ta religia. Jedną z myśli merceryzmu jest to, że Mercer akceptuje wszystkich, bez żadnych wyjątków. Również takiego kurzego móżdżka, jak Isidore. Również takiego zimnego zabójcę, jak Deckard. Kogo obchodzi, że merceryzm zapoczątkowało kłamstwo, kiedy pozwala każdemu człowiekowi jakoś żyć z samym sobą? Mimo starań androidów, religia nie umiera. Mercer jest żywy, jak nigdy dotąd.

Według Dicka ludzie po prostu pragną w coś wierzyć, nie ważne, w co. Kwestia czytelnika, czy postanowi zinterpretować to jako rzecz dobrą, czy jako złą.

Dwa światy

Po tej wyczerpującej podróży przez strony powieści pewnie niejednego korci, żeby zapytać: co w takim razie jest lepsze, książka, czy film? Ja osobiście lubię twierdzić, że każde jest genialne w swojej kategorii. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? to po prostu kanon literatury science fiction, książka świetna sama w sobie. Łowca androidów z kolei jest nie tylko bardzo dobrym filmem per se – jest też idealnym przykładem, na czym polega umiejętna adaptacja. Drastyczne różnice pomiędzy filmem, a książką nie są fanaberią Ridley'a Scotta, lecz dopasowaniem historii do medium, za pomocą którego chciał ją opowiedzieć. To, co sprawdza się na kartach powieści, na srebrnym ekranie mogłoby być kiczowate lub najzwyczajniej w świecie niezrozumiałe. Dlatego na przykład taki merceryzm został całkowicie wykreślony ze scenariusza.

Książka i film pięknie się dopełniają. Sam Philip K. Dick, zaproszony na dwudziestominutowy pokaz wczesnej wersji obrazu, stwierdził, że filmowcy genialnie uchwycili ducha jego powieści (niestety, pisarz zmarł przed premierą Łowcy androidów, więc nie miał okazji obejrzeć całości). Dla wszystkich fanów science-fiction znajomość jednego i drugiego jest obowiązkowa.

Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że tym skromnym tekstem udało mi się zwiększyć bazę odbiorców Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?. Ta powieść zasługuje na to, by być równie rozpoznawalna, jak film, któremu dała życie.

* Daruję sobie omawianie nieistotnych dla rozumienia opowieści różnic między książką, a filmem, jak np. że akcja dzieje się w San Francisco, a nie Los Angeles, bo jest tego zwyczajnie za dużo.

Źródła ilustracji:
Cudowna grafika otwierająca tekst - https://xiliarocks.deviantart.com/art/Do-Electric-Sheep-Dream-Of-Androids-578980107
Ilustracja zdewastowanego San Francisco - https://blondthecolorist.deviantart.com/art/Do-Androids-Dream-4-p2-3-136693492
Umierający Roy Baty - https://cathaeros.deviantart.com/art/like-tears-in-rain-431562418
Kadr z sową - https://www.youtube.com/watch?v=6vVGLu8IsaQ
"Prototyp" skrzynki empatycznej - ze stronki http://scifab.media.mit.edu
Ilustracja ropuchy - z kart komiksu https://www.wired.com/2011/06/do-androids-dream-finale
Zdjęcie wspinaczki - https://www.shutterstock.com/video/clip-8748316-stock-footage-young-girl-climbs-the-hill-in-the-desert-at-sunset.html

Montinek
10 października 2017 - 23:34