Wielu szanujących się fanów sagi Star Wars przygotowuje się na premierę nowego epizodu oglądając te poprzednie. Ja się szanuję, więc po długiej przerwie od ostatniego seansu przyszedł czas na odświeżenie Przebudzenia Mocy, które pobiło masę rekordów i zebrało równie dużo pozytywnych, jak i negatywnych opinii od widzów. A zatem - jak film Abramsa broni się dwa lata po premierze?
Nie ukrywam, że Gwiezdne wojny darzę wyjątkowo silnym uczuciem, co zapewne było dobrze widoczne w mojej premierowej recenzji Przebudzenia Mocy. Ekscytacja wzmocniona długim oczekiwaniem wzięła górę i niewybaczalne dla wielu wady nie wydały mi się aż tak istotne. Liczyła się nowa, wspaniała przygoda w dobrze znanym świecie. Teraz, na kilka dni przez premierą Ostatniego Jedi, otwarcie nowej trylogii ogląda się inaczej, wszak dalszy ciąg jest tuż za rogiem. Inaczej, ale nadal bardzo dobrze.
Oczekiwałem, że epizod 7 nie zdoła rozpalić we mnie aż takich emocji i poniekąd miałem rację. Podczas tego seansu łatwiej wytknąć drogę na skróty i kopiowanie pomysłów. Nowa superbroń superzłoczyńców jest dużo potężniejsza, ale to jednak kolejna Gwiazda śmierci wykorzystywana przez kolejne Imperium. Różnica jest taka, że radykalizm tej organizacji jest dużo większy i Nowy Porządek na pewno nie zdobył tylu fanów i wyznawców, co Imperium przed laty. Znowu broń ma wadę konstrukcyjną, którą trzeba wysadzić w powietrzne Znowu mały, miły droid musi przekazać ważne dane. Znowu jakiś "nikt" z pustynnej planety okazuje się wybrańcem Mocy. Znamy to, może to przeszkadzać, ale przy odrobinie dobrej woli można poddać się niewiarygodnej magii tego spektaklu i przenieść do odległej galaktyki...
Nowi bohaterowie robią tak samo dobre wrażenie, jak to uczynili dwa lata temu. Rey jest sympatyczna, łatwo ją polubić, łączy dziecięcą ciekawość świata z dorosłym lękiem o przyszłość, a do tego drzemie w niej wielka siła. Finn i Poe to duet zawadiaków, każdy jest waleczny z innego powodu, obaj wpisują się w ten świat z łatwością. Jest też Kylo Ren, chyba najbardziej kontrowersyjna postać Przebudzenia... Rozdarty między jasną a ciemną stroną Mocy "wannabe", który musi prosić duchy przodków o nakierowanie w stronę mroku, musi być się po ranie postrzałowej, by pozostać wkurzonym, musi nosić ciężki, niewygodny hełm, by wzbudzać lęk i jednocześnie pogarszać swoje samopoczucie. Wszystko dlatego, że bardzo, bardzo, BARDZO chce być zły. Strasznie mi się to podoba i nie mogę się doczekać rozwoju Rey i Kylo w nowym filmie.
Stara ekipa to miły dodatek, pozwalający stworzyć naturalne, płynne przejście między pierwszą a trzecią trylogią. Może Leia nie miała tu dużo do roboty, może ten taki złoty droid z czerwoną ręką i jego mały kolega na stand-byu nie mieli za dużo do roboty, ale już taki Han i Chewie to żywa, emocjonująca klasyka bezboleśnie przeszczepiona na nowy grunt. A śmierć Hana nadal wywołuje wielkie wrażenie, pięknie powiązane ze stroną wizualną tej sceny.
No właśnie - "wizualną". Wszystkie inne typowo gwiezdnowojenne elementy, czyli przepiękne krajobrazy, wyśmienite efekty specjalne, wizualne, komputerowe i praktyczne, nadal robią doskonałe wrażenie. Do tego potężny dźwięk, bardzo typowa i niestety nieszczególnie zaskakująca muzyka Johna Williamsa (za wyjątkiem tematu Rey - miód!), tworzą obraz spektaklu kompletnego, który z postawionego przed nim zadania wywiązuje się wzorowo. To nowe otwarcie mające pogodzić fanów starych i nowych. Mniej skupia się na polityce i szerokim świecie, a bardziej na postaciach i ich osobistych misjach. I to działa. Dwa lata temu byłem zachwycony i wystawiłem 9/10. Dzisiaj z nieco większym dystansem dam osiem punktów. Ale efekt "nahajpowania" się przed premierą The Last Jedi został osiągnięty. Byle do środy!