W co gracie w weekend? #234 - squaresofter - 12 stycznia 2018

W co gracie w weekend? #234

Cześć. W jakie gry gracie tym razem? Jeśli o mnie chodzi, to żegnam się w ten weekend z Personą 4 Arena. Jestem coraz bliżej końca w The Last of Us. Wróciłem też do klasyka z PSone pt. Fear Effect 2. Zapraszam wszystkich, którym nie przeszkadzają spoilery do lektury i komentarzy. 


Persona 4 Arena (PS3, Arc System Works + Atlus, 2013r.)

Muszę przyznać, że ciężko będzie mi się pożegnać z dwuwymiarową bijatyką, która stanowi owoc wpółpracy Arc System Works i Atlusa. W poprzednim odcinku nakreśliłem historię Labrys, wokół której kręci się cała historia tej produkcji, ale tryb opowieści to nie tylko ona. Na ten tryb składają się także losy wszystkich bohaterów z Persony 4, Elizabeth z Aksamitnego Pokoju oraz trójki bohaterów z Persony 3. 

Większość walk powtarza się u większości z nich. Inne są natomiast przemyślenia poszczegółnych bohaterów i powody, dla których biorą udział w turnieju walki o nazwie P-1 Grand Prix. Nawet jeśli mamy do czynienia z jakimś wydarzeniem kluczowym dla całej historri, to jest ono pokazywane z róznych perspektyw. 

Próba uświadomienia Labrys, że tak naprawdę nie jest żadną przewodniczącą rady uczniowskiej a maszyną stworzoną do zabijania cieni powtórzona ponad dziesięć razy może zmęczyć, w szczegółności, gdy oglądamy te same filmiki po kilka razy, ale w gruncie rzeczy cała ta produkcja ma na celu przypomnieć graczom za co pokochali kiedyś Personę 3 i 4.

Muszę przyznać, że gdy poznałem losy zagubionej androidki, która chciała zapomnieć o swojej koszmarnej przeszłości, to byłem zdruzgotany. Cały ten turniej został zorganizowany przez jej cień, aby bliscy sobie ludzie poznali tragizm uczestnictwa w niechcianych walkach z najbliższymi. Tylko czy ktoś kto jest zwykłym uczniem z własnymi problemami może zrozumieć maszynę z ludzkim sercem? Zaliczając historię jednej postaci po drugiej nie byłem wcale bliższy odpowiedzi na to pytanie. Co więcej, jeszcze niedawno odpowiedzialbym pewnie na nie w sposób przeczący.

Warto jednak dać każdej grze szansę, która jej sie należy. Ja tak uczyniłem i kończąc historię Aigis byłem naprawdę wzruszony. Nie dość, że młodsza siostra zagubionej Labrys poskładała do kupy obrazy pochodzące z jej przeszłości, to jako chyba pierwszej udało się jej ją zrozumieć. Ostatni obraz z jej przeszłości, gdy uciekła z ośrodka badawczego i stojąc na brzegu oceanu poczuła czym jest prawdziwa wolność i piękno świata przypomniała Aigis scenę z jej przeszłości, gdy na pewnym molo spotkała osobę, którą obiecała chronić całym swym jestestwem.

Dlatego nawet mając w świadomości fakt, że nie uda mi się osiągnąć wszystkiego w Personie 4 Arena, gdyż nie pozwalają mi na to moje skromne zdolności manualne, to czuję wielką radość, że mogłem choć przez chwilę przeżyć jeszcze raz jeden z moich ulubionych momentów Persony 3.

Coś podobnego czułem kiedyś jedynie podczas obcowania z najlepszymi odsłonami serii Final Fantasy oraz najlepszymi grami wyprodukowanymi przez Sqauresoft. Kwadratowi umieli robić piękne i wzruszające histrorie i nawet pomimo tego, że juz nigdy nie powstanie żadna nowa produkcja tego legendarnego japońskiego studia, to gracze wciąż pamiętają, ile radości przyniosły im ich gry.

Grając w gry z serii Persona, nieważne czy są to jrpgi, czy dwuwymiarowe bijatyki, czuję dokładnie to samo, więc pomyślałem, że podzielę się z Wami swoimi przemysleniami na ten temat zanim wezmę się na powaznie za inne gry.


The Last of Us (PS3, Naughty Dog, 2013r.)

Jestem już bliski ponownego ukończenia ostatniej wielkiej gry wyprodukowanej przez Naughty Dog specjalnie na rzecz PS3.

Z tym tytułem tak już po prostu mam. Gdy na początku gry umiera córka Joela nie czuję zupełnie nic, bo nie zdążyłem jej poznać, dlatego śmieszą mnie twierdzenia graczy uważających, że jesli ktoś wtedy nie płakał, to nie ma serca.

Płakałem nieraz podczas ogrywania jakiejś gry i osobiście uważam, że o wiele bardziej wzruszającą jest scena śmierci Aerith z Final Fantasy VII, ale to wynika głownie z faktu, że scenarzyści tego jrpgowego klasyka dali ją nam najpierw poznać. O wiele bardziej dotyka mnie śmierć Tess, ale zostaje ona przedstawiona w TLoU fatalnie. Gorzej, w ogóle nie zostaje pokazana, więc jej gra na zwłokę dla jej partnera i kłopotliwego ładunku, który ma dostarczyć do wskazanego wcześniej adresata jest chyba najgorzej wyreżyserowanym momentem tej smutnej opowieści.

Potem dla rozluźnienia mamy wątek z pewnym paranoikiem, przy którym możemy trochę się pośmiać, gdyż Ellie i Bill wyzywają się od najgorszych bez żadnych zahamowań, ale dla mnie to tylko odwrócenie uwagi od wcześniejszego wątku, który zakończyłbym zupełnie inaczej. 

Dopiero jednak po dotarciu do Pittsburgha zaczyna się The Last of Us, w którym nie zmieniłbym chyba ani jednej sceny aż do samego końca gry. Historia dwóch braci jest naprawdę inteligentnie poprowadzona. 

Mamy tutaj zestawione naprzeciw siebie dwie pary bohaterów, którzy muszą ze sobą współpracować pomimo wielkiej niechęci i nieufności, która im towarzyszy. Ciężko o pracę zespołową z kimś, kogo podejrzewasz o to, że wsadzi ci nóz w plecy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Rozwój wydarzeń na ekranie prowadzi do wielu interesujących i nieoczekiwanych wydarzeń i przez chwilę utożsamiamy się nie tylko z Joelem i Ellie, ale również i z Henrym i Samem. Kibicujemy im wszystkim a kiedy widzimy jak snują dalekosiężne plany we frywolnej atmosferze zaczynamy wierzyć w to, że los w końcu się usmiechnął do kilku nieszczęsnikówk, którym przyszło żyć w wiecznym lęku przed zarażeniem się nieuleczalnym wirusem pozbawiającym każdego jego człowieczeństwa. I wtedy dostajemy prosto w twarz, bo The Last of Us to w gruncie rzeczy dramat. Gdy obaj bracia giną, to mam wtedy ochotę położyć się w kącie i płakać przez całą noc. Scena ich śmierci jest zdecydowanie jednym z najmocniejszych momentów w całej tej postapokaliptycznej opowieści.

Potem wcale nie jest gorzej. Moment, gdy w wątku z bratem Joela smarkula ucieka na koniu, jej późniejsza konfrontacja z bardziej doświadczonym bohaterem, gdy młoda nie mogąc znieść jego egoizmu wypomina mu, że nie tylko on stracił kogoś bliskiego przez zarazę naprawdę chwyta za serce, podobnie jak scena, w której wydaje się nam, że brodaty gość odda ją pod opiekę brata a on wykonuje szlachetny gest, na który mało kto liczył z jego strony, wziąwszy pod uwagę to, co wcześniej przeżył.

Dotarcie dwójki bohaterów do celu ich podróży w Uniwersytecie Kolorado nie zajęło mi zbyt dużo czasu. Gram w tą grę już drugi raz a wciąż nie mogę wyjść z podziwu jak pięknie prezentuje się opustoszały kampus podczas jesiennej pory roku, gdy wszystkie dzrewa smaga wiatr i spadają z nich śliczne, kolorowe liście.


Fear Effect 2: Retro Helix (PSone, Kronos Digital Entertainment, 2001r.)

W ten weekend miałem kontynuować swoją przygodę z Hexen II, ale w związku z tym, że nie wiem co w nim dalej robić a nie chcę korzystać z opisu, postanowiłem wrócić go gry, w którą już grałem, ale porzuciłem po dotarciu na drugą płytę. Mowa oczywiście o jednym z najlepiej wyglądających tytułów, jakie ukazały się na pierwszą konsolę Sony, czyli o Fear Effect 2: Retro Helix.

Po ukończeniu etapu w akwedukcie Hana i Rain dalej ze sobą współpracują w celu wyjaśnienia sprawy pewnego retrowirusa.

Hana udała się na przyjęcie w seksownej sukience, gdzie używając swoich wdzięków zdobyła złotą bransoletę vipowską, dzięki której udało jej się dostać do mocno strzeżonego rejonu na przyjęciu celem rozmówienia się z jedną tamtejszą szychą. Musiała uważać na ochronę, której członkowie łazili w tę i we w tę z wykrywaczami broni a ona musiała utrzymywać od nich odpowiedni dystans, aby nie została złapana. 

Natomiast jej partnerka, Rain, starała się odzyskać pewną torbę, której strzegły uzbrojone po zęby oprychy. Jeden fałszywy ruch i byłoby po niej, ale odrobina sprytu, dwa w pełni naładowane pistolety uzi z masą dodatkowej amunicji i luneta snajperska załatwiły sprawę.

Fear Effect 2 nie należy do najłatwiejszych gier, bo wystarczy raz oberwać, żeby zakończyć przygodę z tym tytułem i przenieść się na ekran wczytywania gry w celu powtórzenia fragmentu, który okazał się ponad nasze siły, dlatego też zachowuję postępy w tym cyberpunkowycm klasyku w każdej nadarzającej się ku temu okazji.

Jeśli chodzi o zagadki, to na razie nie jest tak trudno jak w poprzedniku i jeszcze nigdzie się nie zaciąłem, ale wolę nie chwalić dnia przed zachodem słońca. I tak wróciłem do tej pozycji tylko po to, żeby poznać wydarzenia mające miejsce przed pierwszym Fear Effect, no i po to, żeby skończyć wreszcie jakąś grę na PSone. Pamiętam, że gdzieś w 2016r. obiecałem sobie przejść minimum trzy pozycje z pierwszego PlayStation, aby przekroczyć granicę 50 ukończonych gier na ten sprzęt i nic nie wyszło z moich planów, bo coś mnie opętało pod koniec ubiegłego roku i zdobywałem jedno trofeum za druugim. Nie jestem żadnym łowcą trofeów.

W grach liczy się dla mnie przede wszystkim dobra zabawa, klimat oraz wyjątkowość danej pozycji i Fear Effect 2 spełnia na razie wszystkie te kryteria. Mało jest przecież gier, w których wskaźnik strachu powoduje u bohatera taki stres, że praktycznie każde niebezpieczeństwo może doprowadzic do jego natychmiastowej śmierci. 


Co robi traktor u fryzjera?

Warkocze.

squaresofter
12 stycznia 2018 - 00:53