Recenzja płyty Power of Trinity - Ultramagnetic - fsm - 19 września 2018

Recenzja płyty Power of Trinity - Ultramagnetic

Bardzo nie lubię reggae. Ten gatunek muzyki mógłby dla mnie nie istnieć. Zdarza się jednak, że okazjonalne elementy dźwiękowe kojarzące się z plażami Jamajki jestem w stanie tolerować. Łódzki zespół Power of Trinity na swoich płytach łączył rock z delikatnym powiewem reggae. Nigdy w ich twórczość się nie zagłębiałem i jestem w stanie powiedzieć tyle, że ich drugi album (Loccomotiv, z dosyć znanym singlem Chodź ze mną, jest w przynajmniej połowie niezły). Pozostałe dwa po mnie spłynęły i nie wiem nic, nie znam się, nie interesuję się. Aż tu nagle i znienacka wjeżdża płyta numer cztery i okazuje się warta uwagi w zasadzie w całości. Ultramagnetic to bardzo miła niespodzianka na rodzimym rynku przystępnego gitarowego grania, na której krótką recenzję niniejszym zapraszam.

Umówmy się - to nie jest żadne odkrycie, rewelacja wprowadzająca słuchacza w drgawki ekstazy czy łamiąca zasady płyta-geniusz. Ultramagnetic to rzetelne 37 minut muzyki, która nie przestraszy Twojej mamy, ale dzięki dobremu wykorzystaniu wszystkich złotych zasad tworzenia rockowych, trzy-i-pół-minutowych numerów, słucha się tego bardzo miło.

Panowie z Power of Trinity przygotowali 11 kompozycji, z których wpadający w ucho singlowy Telefon jest najlżejszą i najprzystępniejszą z nich. Całość otwiera mocnym riffem utwór Gdzie oni są, a następne pieśni idą w myśl zasady ciężej - lżej - ciężej - lżej. Nie zaskoczę nikogo, gdy rzeknę, że te zadziorniejsze kawałki (Gdzie oni są, Ogień, Bezczelnie) robią nieco lepsze wrażenie na pierwszy rzut ucha. Na szczęście płyta wchodzi gładko i ani się obejrzysz, a słuchasz jej trzeci raz i odkrywasz, że w zasadzie wszędzie jest coś miłego. Szczególnie miła jest linia basu, która tak ładnie prowadzi utwory Wielki dzień czy, miejscami, Feng Shui i Prywatny raj.

Ten ostatni utwór zasługuje zresztą na więcej miejsca. Najkrótszy na płycie, finałowy, ale z ogromnym singlowym potencjałem i świetnym połączeniem głównej, lżejszej części z czadowym zakończeniem, które trwa - niestety - zaledwie 20 sekund, ale pozostawia po sobie bardzo miły smaczek. I na pewno na koncertach będzie wydłużane (oby!). Tak na dobrą sprawę większość numerów na Ultramagnetic to single. Fajne melodie, gdzie trzeba większy cios, gdzie trzeba większa łagodność, teksty życiowe, solidne, dobrze zaśpiewane i pozbawione piętrowych metafor.

Ultramagnetic to piękny przykład dobrej, polskiej, rockowej i bardzo współczesnej płyty, która nie wymaga wielkiego zaangażowania od słuchacza, ale jednocześnie generuje sporo radochy i zachęca do posłuchania jeszcze raz. I jeszcze. A potem znowu. Bardzo miła niespodzianka, która wzięła mnie z zaskoczenia - echa reggae wyrwane z chwastami, wszystko zaśpiewane po polsku i zagrane z pasją. Bo czasem tak jest, że zwykły, rzetelny album urasta w uszach słuchającego do czegoś naprawdę fajnego. I tak jest w tym przypadku.

fsm
19 września 2018 - 22:25