„Historia jest pisana przez zwycięzców” – słowa wypowiedziane przez Winstona Churchilla, co prawda odnosiły się do okresu II Wojny Światowej, jednak doskonale pasują do innych wydarzeń historycznych. Jednym z nich jest eksterminacja Indian (zarówno fizyczna, jak i kulturowa) przez światłych białych obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jest to temat celowo zapomniany, będący tabu, o którym się nie mówi i nie pisze. Od czasu do czasu znajdzie się jednak ktoś odważny, kto postanowi iść pod prąd, tworząc dzieło, które ma szanse zmienić postrzeganie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Kto inny mógłby napisać książkę dotyczącą bolesnej przeszłości i teraźniejszości, rdzennych mieszkańców Ameryki, jak nie autor będący jednym z nich. Tommy Orange – członek plemienia Czejenów i Arapahów, od lat działający w środowisku Amerykańskich Indian. Poruszenie tak ciężkiego tematu, będącego bolesną raną jego ludu, z pewnością nie było łatwe. Dodatkowo należy pamiętać, że książka jest jego debiutem autorskim, który śmiało można napisać, że jest olśniewający. W swoim dziele stara się on pokazać współczesne życie „miejskich Indian”, którzy ciągle starają się przystosować do takiego życia. Nie brakuje tutaj jednak mniej lub bardziej oczywistych nawiązań do bolesnej przeszłości, w której to rdzenni Amerykanie nie tylko zostali pozbawieni swojej ziemi, ale w dużej mierze wymordowani (nie bójmy się użyć tego słowa). Ci, którzy przetrwali eksterminację, byli poddawania przeróżnych „zabiegom” mającym na celu wyplenienie ich kultury i asymilację z białymi obywatelami USA.
„Nigdzie indzie” zawiera historię dwunastu różnych ludzi, którzy mają własne życie i problemy. Każde z nich boryka się z trudną przeszłością, mającą bezpośredni wpływ na ich dotychczasową egzystencję. Ludzi tych łączy jednak coś więcej niż tylko krew przodków. Tak naprawdę ich losy są ze sobą nierozerwalnie złączone i od lat na siebie oddziałując, mając wymierny wpływ zarówno na teraźniejszych, jak i przyszłość. Kulminacyjnym momentem dla bohaterów będzie moment, kiedy wszyscy znajdą się w jednym miejscu, uczestnicząc w zjeździe plemiennym, który dla każdego z nich będzie miało inne znaczenie. Cała zaprezentowana historia przedstawiona jest z perspektywy narratora w drugiej i trzeciej osobie, nadając pozycji swoistej głębi i wielowymiarowości.
Powieść tą, zdecydowanie nie można zaliczyć do łatwych lektur. Cała książka skonstruowana jest w dość otwarty sposób. Każda strona, zdanie, wyraz mają tutaj dość mocne nacechowanie emocjonalne, mające wywołać u czytelnika jakąś reakcję. Podana treść nie jest jednoznaczna i pozwala na dość szeroką interpretację, włącznie ze specyficznym końcem, który pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Czytelnik musi naprawdę skupić się nad tym, co czyta, aby wchłonąć to, co autor ma mu do przekazania. Książka jednocześnie ma w sobie coś takiego, co sprawia, że kolejne strony pochłania się momentalnie. Oskarżycielski ton w stosunku do władz i białej ludności, jak i próba rozliczenia się z historią, stanowią tutaj tylko malutki wycinek całości. Tommy Orange w świetny sposób rozprawia się jednak z mitem „amerykańskiego snu”. Krainy mlekiem i miodem płynącej, w której wystarczy tylko chcieć. Pokazuje on, że przyszło nam żyć w czasach w których, jeżeli chce się cokolwiek osiągnąć, nie tylko trzeba bardzo ciężko na to pracować, ale również mieć masę szczęścia oraz sporo znajomości (szczególnie pośród osób, które nie zwracają uwagi na kolor skóry). Pokazuje on również w sposób dość bezpośredni, momentami wręcz wulgarny, niektóre bolączki współczesnych Amerykańskich Indian. Alkohol, narkotyki, przemoc, brak umiejętności odnalezienia się w obecnych realiach. Powieść w żadnym momencie nie próbuje tłumaczyć takich osób, zwalając winę na przeszłość. Wręcz przeciwnie, autor pokazuje, że los człowieka jest zależny tylko od niego samego.
„Nigdzie indziej” hipnotyzuje swoją formą, sprawiając, że człowiek zagłębia się w lekturze. Pozycja ze względu na swoją specyfikę i poruszanie trudnych tematów, nie jest dziełem dla każdego. Powieść śmiało można polecić komuś, kto szuka czegoś trudniejszego, wielowymiarowego w szerokim tego słowa znaczeniu, pozostawiającego w umyśle wiele pytań, na które każdy musi odpowiedzieć sobie samemu. Autor sprawił, że pozycja ta nie jest tylko powieścią społeczno-obyczajową dotyczącą rdzennych mieszkańców Ameryki. Poruszane w niej problemy mogą dotyczyć każdego, niezależnie od tego, gdzie jest i jaki ma kolor skóry. Nie dziwi więc fakt, że stała się ona najpopularniejszym debiutem literackim 2018 roku, zdobywając masę nagród i wyróżnień. Pozostaje mieć nadzieje, że powieść ta dotrze do jak najszerszego grona odbiorców i będzie miała ona wpływ na ich postrzegania świata. Mam również nadzieje, że rodzimy rynek będzie obfitował w większą ilość tego typu dzieł.
Radosław „Froszti” Frosztęga
Za egzemplarz recenzencki książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.