Stało się. Wreszcie udało mi się ukończyć wątek główny Final Fantasy XI. Podczas ostatniego logowania na serwer Shivy licznik pokazał mi 250 godzin. Wciąż jestem oszołomiony tym, co przeżyłem w Vana’diel. Pozwólcie, że zbiorę teraz swoje myśli do kupy i w kilku zdaniach opiszę swoją długą przygodę z serią Final Fantasy.
Moja przygoda z serią Final Fantasy zaczęła się niecodziennie, bo od filmu Final Fantasy: Spirits Within, który okazał się totalną klapą finansową. Kosztował ponoć sto milionów dolarów i został wykonany w całości przy pomocy grafiki komputerowej. Nie przypadł on jednak do gustu ani krytykom filmowym, ani tym bardziej graczom.
Do dziś można spotkać ludzi, którzy obwiniają za niepowodzenie tamtego przedsięwzięcia ojca Final Fantasy, Hironobu Sakaguchiego. Był on przeciwny fuzji Squaresoftu i Enixa, więc należało jakoś pozbyć się tej niewygodnej przeszkody, z czego ówczesny zarząd firmy, która go zatrudniała postanowił skorzystać.
W tamtych czasach nie miałem oczywiście o tym pojęcia. Przeglądając kolejne numery Neo Plusa i łasząc się do przepięknych dwuwymiarowych teł z Final Fantasy VIII. Ostatecznie nigdy nie zagrałem z żadną grę z tej serii na PlayStation. Miałem sąsiada-gracza, który nie cierpiał jrpgów turowych, więc i sam niewiele o nich wiedziałem.
Dla wielu osób, które zaczęły (i skończyły) swoją przygodę od Final Fantasy VII to wielki dyshonor. To wielki dyshonor, bo nie spiraciłem tej gry tak jak oni.
Jestem dumny z tego, że odkryłem jedną z najbardziej rozpoznawalnych serii jrpg w czasach na PS2. Miałem wtedy już wyrobiony gust growy. Uwielbiałem sięgać po nowe rzeczy, z którymi nie miałem nigdy styczności. Uważam, że nic nie rozwinie gracza tak bardzo, jak rzucenie się w nieznane i głębokie wody.
Moja ówczesna jrpgowa edukacja wyglądała dosyć marnie. Na PSone grałem jedynie w Parasite Eve, który nie był wtedy dla mnie nawet jrpgiem a raczej jakimś dziwnym klonem Resident Evil oraz w Jade Cocoon, tytuł o którym nie pamiętają nawet najstarsi górale. Spędziłem sporo czasu z Dreamcastem, ale grałem na nim w raptem dwie produkcje reprezentujące gatunek gier fabularnych. Najlepsze jest to, że przez wiele lat nie pamiętałem nawet tego, jak nazywały się te gry. Były to oczywiście Grandia 2 oraz Skies of Arcadia. Ta druga pozycja wciągnęła mnie bez reszty, ale nigdy jej nie ukończyłem, bo piracka wersja, którą ogrywałem nie była nagrana do końca. Ostatni sprzęt Segi był także ostatnim, na którym korzystałem z wersji ekonomicznych gier. Doszedłem do wniosku, że lepiej za coś zapłacić i grać w komfortowych warunkach niż zacząć w coś grać a potem żałować tego, że gra nie ma jakichś scen przerywnikowych lub nie da się jej skończyć, bo urywa się w połowie. Do pewnych spraw trzeba dorosnąć.
Do jrpgów też dorastałem naprawdę długo. Podczas mojej najdłuższej przerwy od gier wideo, gdzie przez dwa lata nie widziałem na oczy żadnej gry i konsoli, nieraz wyobrażałem sobie jak gram w Silent Hilla 2 i MGSa 2 na PS2, przeglądając kolejne strony ulubionego czasopisma traktującego o grach wideo. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że z PS2 przeżyje wiele niezapomnianych chwil i poznam najważniejszą serię gier wideo w moim życiu. Odpaliłem Final Fantasy X i oniemiałem. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z tak olśniewającym tytułem. Dziesiątka odmieniła mnie jako gracza i sprawiła, że pokochałem jrpgi.
Od tamtej pory minęło szmat czasu a gry fabularne lubię do takiego stopnia, że dzięki nim wylądowałem tu gdzie teraz wszyscy jesteśmy.
Do tej pory udało mi się ukończyć siedemnaście gier z nazwą Final Fantasy w tytułe.
Są to:
Aby poznać dobrze jakąś serię gier wideo potrzeba do tego sporo czasu i determinacji. Mam kolegę, który twierdzi, że wystarczy rok, aby poznać wszystkie części Final Fantasy, jeśli pominiemy Jedenastkę i Czternastkę, które są MMORPGami. Taka teza jest błędna już u samej podstawy. Gracz nie powinien sobie odmawiać przyjemności, którą dają mu gry wideo. To nie są zawody polegające na odhaczaniu kolejnych tytułów.
Przez te kilkanaście lat spędzonych z Final Fantasy nauczyłem się kilku rzeczy. Jeśli ktoś planuje wziąć się na poważnie za ten cykl ze wschodu to musi wiedzieć, że niektóre spinoffy oraz gry z tej serii, które nie mają nic wspólnego z jrpgami turowymi są lepsze od jej niektórych numerowanych części. Możemy przejść FFVII na PSone, PS2, PS3, PS4, PSP, Vicie, PC, Switchu, ale nikogo z nas nie uczyni to człowiekiem, który ma jakiekolwiek rozeznanie w tym rozległym temacie.
Fandom Final Fantasy lubi przekrzykiwać się na temat tego, która część Final Fantasy jest najlepsza a która nie jest warta zachodu, na której części skonczyło się Final Fantasy i tak dalej, ale przecież każdy grający człowiek jest inny. Spotkałem się z ludźmi, którzy traktują Final Fantasy VII jak Pismo Święte, ale są też tacy, którzy za lepszą grę uważają Trzynastkę. Znajdziemy ortodoksów, którzy uważają, że kolejne gry z tej serii powinny być tylko i wyłącznie grami turowymi. Niektórzy z nich wchodzili na Metacritic, żeby wlepić zera Final Fantasy XI za to, że nie jest jak poprzednie Finale. Spotkałem się także z ludźmi, którzy grają w Jedenastkę od dziesięciu lat i to do nich pójdę po pomoc w walce z jakimś ciężkim bossem, bo teraz przynajmniej wiem, że ktoś, kto poświęca swojej ulubionej grze całe swoje serce jest prawdziwym fanem Final Fantasy. Żeby coś dobrze poznać, trzeba w to najpierw samemu zagrać a nikt nie zrobi tego za nas.
Nieraz słyszałem pytania nowicjuszy dotyczące tego od jakiej odsłony Final Fantasy zacząć swoją przygodę z serię? To nie ma w gruncie żadnego znaczenia. Sam grałem w wiele z nich w sposób niechronologiczny.
Poszczególne odsłony Final Fantasy są odrębną całością, a przynajmniej były, wtedy kiedy stał za nimi jej twórca. To dopiero po tym jak zarząd Squaresoftu postanowił pożegnać się z panem Sakaguchim na rynek trafiły kontynuacje i spin offy, których jakość nieraz pozostawiała wiele do życzenia. Fani Final Fantasy sami domagali się tych kontynuacji a gdy nie spełniały one ich oczekiwań, to byli pierwszymi, którzy wyrażali swoje niezadowolenie w tej sprawie. Sam byłem przecież jedną z osób, która powtarzała przez ostatnie kilkanaście lat jak mantrę, że nigdy nie zapłacę abonamentu za grę wideo. Tymczasem jestem plusowiczem od ośmiu lat bez przerwy. Przy starszych odsłonach Gears of War i Halo spędziłem dziesiątki, jeśli nie setki godzin z innymi graczami, więc nijak ma się to do moich przekonań. Kiedyś mówiłem też, że nie będę kupował dodatków i dopiero teraz dociera do mnie jak wiele bym stracił.
Dziś mogę napisać, że Final Fantasy XI jest pierwszym Finalem od czterech lat, jakiego przeszedłem a i tak w zasadzie to poza ukonczonym wątkiem głównym dodatki jedynie liznąłem. Kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę do świata Vana’diel? Na tą chwilę cieszę się jednak z tego, że sprawdziłem wreszcie ten tytuł, bo choć miałem weń nigdy nie zagrać ze względu na jego model biznesowy, to właśnie on rozpalił we mnie na nowo miłość do serii i już dziś mogę Wam obiecać, że na siedemnastu ukończonych grach z tej serii się nie skończy.
W ten weekend wróciłem nawet do Final Fantasy V, z którym spędziłem kiedyś dziesięć godzin i znowu czuję to coś. Ktoś może zapytać po co grać w produkcję, która debiutowała na rynku dwadzieścia siedem lat temu? Tylko czy jest jakiś sens w szukaniu odpowiedzi na błędnie postawione pytanie? Równie dobrze mogłoby ono brzmieć: O ilu grach z serii Final Fantasy możemy powiedzieć, że pracował przy nich twórca Xenogears, Xenosagi i Xenoblade oraz kompozytor muzyki do Chrono Trigger, Chrono Cross i Xenogears?
Ta seria nie stała się wielka dzięki jednej grze albo jednej osobie w pięć minut. Na jej sukces pracuje od ponad trzydziestu lat cała rzesza różnej maści artystów. Łatwo jest postawić na niej krzyżyk, bo w nasze ręce trafiła jakaś odsłona, która nie spełniła oczekiwań. Sam byłem już nieraz w takiej sytuacji. Wieszałem psy na Square Enix przez wiele lat, ale po słabej siódmej generacji w wykonaniu tego studia oba Niery, Dragon Quest XI, Kingdom Hearts III, z którym spędziłem koło trzydziestu godzin, dodatek Shadowbringers do Final Fantasy XIV, na który ostrze sobie zęby i zbliżający się remake Final Fantasy VII coraz bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że to studio jeszcze nieraz dostarczy nam rozrywkę na wysokim poziomie.
Final Fantasy to tak ogromny projekt, że trzeba zaplanować sposób, w jaki należy do niego podejść. Jeśli trafi się jakaś słabsza część, to należy poważnie zastanowić się nad tym, czy inwestować fundusze i nasz drogocenny czas, aby brnąć w jej kontynuacje. Nawet po sobie widzę, że wybranie cztery lata temu Final Fantasy VI na ostatnią grę z tej serii, którą chciałem przejść to była tylko czcza gadanina. Wystarczyło, że zobaczyłem jej inne oblicze w postaci Jedenastki i w mig przypomniałem sobie to, za co uwielbiam tą azjatycką serię. Nawet nie wiecie jak bardzo cieszę z tego, że patrząc teraz na tapety z postaciami z Final Fantasy XI rozpoznaję już większość jej bohaterów. Nie wyobrażam sobie, żeby odpuścić ją tylko ze względu na reprezentowany przez nią gatunek, nie wiedzieć kim jest Shantotto, Ajido-Marujido, Lion, Ayame, Prishe, Iroha, Tenzen i nie zawalczyć u ich boku o losy przepastnego świata Vana’diel, w którym dodatkowo są inni miłośnicy Final Fantasy.