Drugi sezon Castle Rock na półmetku - prawie recenzja - fsm - 13 listopada 2019

Drugi sezon Castle Rock na półmetku - prawie recenzja

Ostatnie 3 lata są dla Stephena Kinga, króla książkowego horroru, bardzo łaskawe. Pomijając ciągle tworzone i wydawane powieści, ekranizacji jego dzieł ciągle przybywa, a ich poziom dawno wyskoczył poza standardowe średniactwo, które często nie trafiało nawet do kin. Serial Castle Rock wpisuje się w ten trend tłustymi literami, zostawiając widzów w stanie ciągłego podekscytowania i niepokoju.

Pierwszy sezon tej oryginalnej opowieści pożyczał sobie miejsca i bohaterów znanych z kart książek, ale dodawał do nich mnóstwo nowości i oferował świeżą historię opartą na klasycznych kingowskich motywach. Po 10. odcinkach historia została zamknięta, przyszedł czas na drugą odsłonę, której szósty odcinek wskoczy na ekrany już jutro. Śmiem twierdzić, że w tym momencie jest to rzecz lepsza od sezonu pierwszego i jeden z najciekawszych seriali z pogranicza horroru i dramatu.

Fabuła Castle Rock 2 opiera się o postać Annie Wilkes, która u Kinga pojawiła się w książce Misery jako dojrzała kobieta, samotniczka, fanatyczna miłośniczka twórczości pewnego pisarza. Tutaj mamy do czynienia z młodą, trzydziestokilkuletnią Annie - wraz z nastoletnią córką przemierza USA uciekając przed czymś lub przed kimś, aż w końcu wypadek zmusza ją do dłuższego postoju w tytułowym miasteczku. A wszyscy dobrze wiemy, że tego typu mieściny zawsze kryją mroczne sekrety, więc przypadkowa przerwa w podróży szybko zmieni się w horror.

Dodać trzeba jeszcze, że Castle Rock sąsiaduje z Jerusalem's Lot (czyli swojskim Miasteczkiem Salem), gdzie kiedyś grasowały książkowe wampiry, a teraz... Sam jeszcze nie wiem, co tak naprawdę dzieje się w tym sezonie, ale połowa przebytej drogi okazała się być niezwykle ekscytująca. Z jednej strony jest tajemnica przeszłości Annie, jej choroba psychiczna, gwałtowne wybuchy (finał premierowego odcinka tego sezonu może uchodzić za szokujący), z drugiej mamy lokalnego ex-gangstera "Popa" Merilla, który wraz z rodziną trzyma miasteczko w garści (ale to przecież jego syn Ace jest tym najgorszym z najgorszych), z trzeciej zaś mamy kolejną manifestację złej siły wpływającej na wszystko i wszystkich. Początkowo byłem dużo bardziej ciekawy wątku horrorowego, nadprzyrodzonego, ale odcinek 5 sprawił, że to przeszłość Annie nagle stałą się dużo ciekawsza. I tak to pewnie będzie się bujać przez następne tygodnie.

Ten sezon Castle Rock jest nieco bardziej poukładany fabularnie, a niesamowitość poprzednika zmieniona została w coś dużo bliższego klasycznemu horrorowi, co wyszło serialowi na dobre. Złego słowa także nie można powiedzieć o obsadzie aktorskiej. Prym wiedzie Lizzy Caplan w głównej roli - jej Annie Wilkes wcale nie ustępuje temu, co wcześniej zrobiła Kathy Bates, a przecież jest jeszcze Tim Robbins (w tradycji umieszczania znanych twarzy, które już kiedyś grały w ekranizacjach powieści Kinga - poprzednio była to Sissy Spacek), znany z Kapitana Phillipsa Barkhad Abdi oraz (niespodzianka!) Sarah Gadon. Całość jest świetnie nakręcona, zmontowana, straszy, niepokoi i fascynuje.

Wydawałoby się, że trudno będzie ulepić coś ciekawego ze starych kawałków, ale najwyraźniej światy stworzony przez Stephena Kinga jest na tyle pojemny i gościnny, że nowi twórcy odnajdują się w nim bez większych problemów. Serial jest reklamowany nazwiskiem producenta wykonawczego, jakim jest J.J. Abrams, ale to Sam Shaw i Dustin Thomason, mający na koncie m.in. Masters of Sex i Magię kłamstwa, są twórcami Castle Rock i w ich kierunku kieruję swoje pochwały. Dzięki, panowie, za zorganizowanie tak dobrego serialu. Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków.

fsm
13 listopada 2019 - 16:39