Recenzja: Divinity - Matt Kindt - Froszti - 1 lutego 2020

Recenzja: Divinity - Matt Kindt

Jak wyglądałby świat, gdyby w trakcie trwania ziemnej wojny Związek Radziecki wysłał w dalekie zakątki kosmosu jednego ze swoich kosmonautów, a ten powrócił z boskimi mocami? Jeśli tego rodzaju pytanie jakimś cudem kotłuje się w waszych głowach, to z odpowiedzią przychodzi wydawnictwo KBOOM i ich nowa seria Divinity.

Historia skupia się na postaci Abrama Adamsa, dziecka porzuconego na progu rosyjskiego ministerstwa do spraw zagranicznych w 1945 roku. Chłopca, w którym drzemał ogromny potencjał zarówno intelektualny, jak i fizyczny, wychowywanego i szkolonego przez rząd w duchu socjalistycznym. Mężczyznę, który został wybrany do odbycia niezwykle ważnej i niebezpiecznej misji, dzięki której ZSRR miało wygrać z USA w kosmicznym wyścigu. W szczytowym momencie zimnej wojny zostaje on wysłany w najdalsze zakamarki kosmosu, gdzie odkrywa coś niesamowitego i ponadnaturalnego. Powraca on po kilkudziesięciu latach na Ziemię, lądując w Australii, gdzie z miejsca uznany zostaje za bóstwo, które zstąpiło z nieba. Dzięki swojej wyprawie nabył on niesamowitych zdolności zmieniania materii i zaginania czasoprzestrzeni według własnych potrzeb. Jego przybicie i zdolności przykuły uwagę Unity, organizacji superbohaterów, którzy chronią planetę przed wszelkimi zagrożeniami. Na spotkanie nieznanemu wyrusza grupa złożona z Wiecznego Wojownika, X-O Manowara, Livewire i Ninjaka. Ich przybicie zwiastuje początek dynamicznej potyczki, która drastycznie zmieni oblicze przyszłości.

Scenarzysta Matt Kindt przyzwyczaił już swoich fanów, że potrafi pisać naprawdę intrygujące historie, które mają w sobie coś więcej niż to co widać na pierwszy rzut oka. Nie inaczej jest i tym razem, kiedy postanawia ukazać historię Amerykanina wychowanego w państwie sowieckim, który nabywa iście boskich mocy. Brzmi to wszystko jak mocno nietuzinkowa fantastyka, która ewidentnie jest częścią większej całości, którą należy odkryć, pochłaniając kolejne strony dzieła. Tak jak w kilku innych swoich dziełach Kindt, nie prowadzi tutaj historii w sposób jednotorowy. Zarzuca on czytelnika wydarzeniami z różnych miejsc i czasów, dając wrażenie fabularnego chaosu. Ta scenariusza plątanina ma jednak swój cel, to właśnie dzięki niej czytelnik może w pełni uświadomić sobie jakimi mocami dysponuje Divinity i jaka gonitwa przeróżnych myśli znajduje się w jego głowie po kilkudziesięciu latach spędzonych w kosmosie. Opuszczając naszą planetę i wyruszając w wielką podróż dla dobra swojego kraju, pozostawił on daleko za sobą całe swoje dotychczasowe życie, o którym trudno zapomnieć, szczególnie kiedy miało się kogoś naprawdę bliskiego. Wyłania się z tego obraz wyrafinowanego i mocno wyobcowanego bohatera, który w przyszłości może stać się, aby wielkim zbawcą Ziemi albo początkiem jej końca.

Jeśli chodzi o oprawę graficzną to Trevor Hairsine (rysunki), Ryan Winn (tusz) oraz David Baron (kolory), wykonali naprawdę kawał solidnej pracy. Dzięki ilustracjom i kolorom komiks nabiera swoistej realistyczności przy jednoczesnym epatowani boskimi mocnymi, emocjonalnością i doskonałym ukazaniem nielinearności czasu akcji. Jest naprawdę dobrze, chociaż bardziej dynamiczne momenty, mogłyby być pokazane z jeszcze większym „pazurem”.

Pierwszy tom historii Abrama Adamsa (Divinity) to swoistego rodzaju wstępniak, w którym poznajemy dopiero zarys większej i jeszcze głębszej historii. Cała zaserwowana tutaj opowieść doskonale wpisuje się w uniwersum Valianta, dając jednak wrażenie, że bohaterowie serii nie mieli tutaj należytej szansy na rozwinięcie w pełni swojego potencjału i nastąpi to dopiero w późniejszych tomach. Oczywiście można zarzucić tytułowi, że fabularnie jest odrobinę zbyt naciągany (czarnoskóry Amerykanin zostaje sowieckim kosmonautom), jednak całość czysta się naprawdę przyjemnie i jest to pozycja godna uwagi.

Radosław Frosztęga

+ ciekawy pomysł

+ b.d rysunki

- momentami odrobinę zbyt chaotyczny


 
Froszti
1 lutego 2020 - 10:39