W co gracie w weekend? #335: Final Fantasy XIV – Shadowbringers - squaresofter - 15 marca 2020

W co gracie w weekend? #335: Final Fantasy XIV – Shadowbringers

Kopę lat. Zapraszam do kolejnego odcinka W co gracie w weekend? Tydzień temu nie pytałem Was o to, w jakie gry aktualnie gracie z bardzo prostej przyczyny. Chciałem zakończyć swoją przygodę z rozszerzeniem Stormblood, aby spotkać się z Wami w punkcie, o którym marzyłem niemal przez cały poprzedni rok. W końcu mogę napisać, że gram w ostatnie rozszerzenie Final Fantasy XIV zatytułowane Shadowbringers. Po więcej informacji zapraszam do dalszej części tekst. Uwaga na spoilery!

Szczęśliwi czasu nie liczą?

Rozmawiałem niedawno z kolegą o grach wideo i stwierdziłem, że czas wyrażony liczbowo jest jedyną obiektywną informacją dotyczącą gier wideo, na co on odpowiedział, że nigdy nie liczy czasu spędzonego z grami i moje twierdzenie jest niezwykle dziecinne.

Co zatem jest miarą jakości gier? Grafika, która ciągle ewoluuje i sprawia, że dzisiejsze pokolenie graczy trudno byłoby przekonać do zagrania w gry sprzed dekady lub dwóch? Ilu znacie graczy, którzy zaczęli swoją przygodę z grami wideo od Red Dead Redemption 2 lub GTAV a potem zasiedli do pierwszego GTA, rezygnując z ogrywania nowości? Pewnie niewielu. Dzisiejsza oprawa graficzna w najlepszych grach będzie przeżytkiem za lat dziesięć lub dwadzieścia, więc w żadnym wypadku nie jest obiektywną miarą jakości gry.

To co z muzyką? Wiadomo, że każdy słucha czegoś innego, więc fani metalu lub hip hopu nigdy nie docenią produkcji pełnej elektrycznych brzmień i vice versa. To co spodoba się Tobie nie musi podobać się Twoim znajomym lub komuś obcemu.

Identycznie rzecz ma się z miodnością i fabułą w grach wideo. Jest wielu graczy, którzy nie kończy gier. Pełno ich potem w internecie, gdzie walczą z każdą możliwą osobą, starając się znaleźć w nieporadny sposób jakieś argumenty świadczące o tym, że jedna lub druga popularna gra jest słaba. Przeciwnik Epica napisze, że Fortnite to dziadostwo, chociaż nowe odsłony Call of Duty, Battlefielda, czy Halo mogą pomarzyć o takich zyskach. O tym, że Epic zrewolucjonizował kiedyś gatunek strzelanin trzecioosobowych  za sprawą Gears of War lepiej nie pamiętać wcale. Ktoś, kto uwielbia platformówki nie zacznie nagle grać w rpgi z izometrycznym rzutem kamery. Ktoś, kto lubi survival horrory nie ustawi się w kolejce po kolejną konsolę z kolorowymi grami Nintendo. Każdy gracz chce być specem od wszystkiego a przecież niektórzy nie zagrają w najlepszą grę pod Słońcem tylko dlatego, że reprezentuje ona gatunek, który ich nie interesuje. Ktoś, kto zagrał kiedyś w Final Fantasy VII tylko dlatego, że było popularne i rozmawiało o nim miliony graczy nawet nie sprawdzi FFXIV, bo to MMORPG, z których on wyrósł dawno temu albo nie ma na nie czasu.

Jak określić czy fabuła w grze jest dobra lub nie skoro gracze nie potrafią nawet być jednomyślni w kwestii tego, czy bohater-niemowa to minus lub zaleta gry? Czekam z jednym kolegą na Cyberpunka 2077 i on przykładowo stwierdził, że pokazywanie Adama Jensena w trakcie Deus Ex: Human Revolution psuło imersję rozgrywki. Uważam wręcz przeciwnie. Gra, w której widzimy bohatera tylko na ekranie tworzenia postaci nie sprawi, że się z nim nagle zżyję w trakcie rozgrywki. On nie chce widzieć głównego bohatera w nadchodzącym hicie CD Projekt RED, zupełnie inaczej niż ja.

Podobnie jest z fabułą w grach wideo. Dla niektórych szczytem fabularnym jest Persona 5, a więc kolejna gra o szkolnym życiu jej bohaterów. Czy ktoś kto lubi zawiłe intrygi polityczne znajdzie tam coś dla siebie? A w życiu. Przecież to najzwyklejszy w świecie symulator randkowy, tyle że połączony z rpgiem. Japończycy wyprodukowali wiele podobnych gier. Taki Clannad pokazał już kilkanaście lat temu szkolnictwo z jego wszystkimi problemami i to zanim Atlus zyskał międzynarodową popularność. W Final Fantasy VIII wcielaliśmy się bohaterów należących do elitarnych szkół zwanych Ogrodami a elementy romansu i rpga już dawno temu łączyła ze sobą seria Segi zatytułowana Sakura Taisen. Ktoś kto ma jakąkolwiek wiedzę w tym temacie może wcale nie uznać wybitności fabuły w ostatniej Personie, nawet jeśli jest to jeden z najlepszych rpgów obecnej dekady.

Wiadomo, że każdy ma swoje preferencje, może je nawet zmienić lub całkowicie wycofać się po jakimś czasie ze swoich poglądów. Wielu graczy uważało jeszcze generację temu, że japońskie firmy tworzące gry już się skończyły, wymieniając w tym kontekście m.in. Capcom i Square Enix. Sam byłem wśród takich osób, jednak czasem wystarczy zmienić prezesa w firmie i wszystko wraca na właściwe tory. Przecież ludzie, który najgłośniej hejtowali twórców Final Fantasy wielbią dziś Niera: Autoamtę i ustawiają się w kolejkach po Octopath Traveler, kolejne odsłony Bravely Default, Dragon Questa lub Kingdom Hearts.

Dlatego też postanowiłem, że za mnie przemówią liczby, bo ich nigdy nie da się podważyć. Pozwólcie, że wymienię kilka z nich.

5-10-16-18-930

Pięć to liczba miesięcy, które spędziłem z Final Fantasy XIV. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz grałem tyle czasu w jakąś grę, żeby poznać jego całą fabułę, chociaż znjaomi podpowiadają mi, że mam tak z Umineko.

Dziesięć to liczba lat, na które zwątpiłem w serię mojego życia. Byłem zdruzgotany po ograniu Final Fantasy XIII do takiego stopnia, że na każdym możliwym forum pisałem, że to już koniec jednej z najbardziej zasłużonych marek gamingowych i tak w zasadzie, to gdybym nie zagrał później w Final Fantasy VI, XI i XIV, to pewnie dalej bym tak uważał. Pamiętajcie, jedna nieudana gra czy trylogia nie jest w stanie przekreślić wspaniałości, którą budowało tysiące ludzi przez ponad trzydzieści lat.

Szesnaście to liczba lat, podczas których cięgle poznaję serię Final Fantasy, która w swoim dorobku ma jrpgi turowe, bijatyki, rpgi taktyczne, rpgi akcji, tpsa oraz gry z gatunku MMORPG. Nie każda z nich jest warta pieniędzy, ale co jak co, różnorodności temu cyklowi odmówić nie można.

Osiemnaście to liczba ukończonych przeze mnie gier z nazwą Final Fantasy w tytule.

Kiedyś krytykowano mnie, że nie gram w niektóre odsłony Final Fantasy w dniu premiery i nie mam prawa wypowiadać się na temat jej klasycznych odsłon. Mówili to zazwyczaj ludzie, który spiracili parę gier z tej serii na PSone. Dziś mogę im odpowiedzieć, że o Final Fantasy nie mają prawa mówić ludzie, którzy okradali kiedyś Squaresoft i nie przeszli przykładowo FFXI lub FFXIV, które pokazują, że nawet zamieniając jrpga turowego w MMORPGa da się utrzymać wysoką jakość produkcji. To samo tyczy się nieodwracalnego upadku tej serii, stwierdzonego a priori przez ludzi, którzy ukończyli jedną lub dwie gry reprezentujące ten cykl.

Dziewięćset trzydzieści to liczba godzin, które spędziłem z Final Fantasy XIV przez ostatnich pięć miesięcy. Znajomy spytał mnie niedawno co można robić w grze przez tyle czasu? Ogrywać fabułę. Proste. Niezaznajomieni z tematem mogli gdzieś usłyszeć, że FFXIV ma wątek główny i trzy dodatki, ale to wcale nie oznacza, że fabuła składa się z czterech części.

Fabuła FFXIV to jedna wielka całość i składa się z następujących elementów:

  1. A Realm Reborn
  2. Siódma Era Astralna
  3. Heavensward
  4. Dragonsong
  5. Zadania  następujące po Dragonsong
  6. Stormblood
  7. Zadania następujące po Stormblood
  8. Shadowbringers
  9. Zadania nastepujące po Shadowbringers

Inny znajomy napisał do mnie niedawno, że granie tak długo w jedna grę to obsesja. Nic bardziej mylnego. FFXIV to nie Wiedźmin 3, którego można przejść w cztery-pięć dni na najwyższym poziomie trudności i zanim ktoś się oburzy, bo przecież Dziki Gon ma dwa dodatki i niezliczoną ilość zadań pobocznych, przy których można spędzić setki godzin, to napiszę, że FFXIV ma około czterdziestu różnych klas, po 80 poziomów każda a od początku gram praktycznie gladiatorem/paladynem. Nie licząc skoku w bok na profesje skupiające się na tworzeniu oraz zbieraniu przedmiotów, to jeszcze w żdanej z tych klas nie mam maksymalnego poziomu. Nawet nie chcę liczyć tego, ile ta gra ma wątków pobocznych, dodatkowych zadań, raidów, lochów itp. Co jakiś ma też nowe eventy czasowe. Nie ogarnąłbym tego wszystkiego przez dziesięć lat, tak jak jedna z moich koleżanek, która gra w Czternastkę od pięciu lat i podobno nie powąchała nawet najrzadszych broni, które trzeba farmić przez wiele tygodni.

Ten przeklęty Zenos

Słyszałem różne opinie na temat Final Fantasy XIV, że łatwa, że można przejść na stojąco, że umiejętności są bez sensu i używa się ich bez ładu i składu, ale tak jest jedynie w pierwszych godzinach gry. Później wystarczy chwila nieuwagi, zbytnia opieszałość i jesteśmy martwi na polu walki. Czternastka to gra zespołowa i bez dobrej koordynacji pomiędzy poszczególnymi graczami należy się przygotować na powtarzanie wielu trudnych starć, których później jest sporo. To samo dotyczy instancji jednoosobowych, podczas których, jeśli nie uporamy się zbyt szybko z naszymi oponentami, to zrzucą oni na nas przykładowo deszcz meteorytów, który zabije nas od razu.

Nawet jeśli nigdzie nie ma oznaczenia, że prowadzimy walkę na czas, to bardzo często jest tak, że jeśli nie zareagujemy odpowiednio szybko w jej trakcie, to zostaniemy zmuszeni do powtarzania potyczki. Niedawno miałem tak przykładowo z Zenosem, który w pewnym momencie przywołuje miecze do pomocy. Jeśli nie uda nam się zniszczyć ich odpowiednio szybko, to czeka nas katastrofa. To była pierwsza walka, która dała mi tak bardzo w kość, że zacząłem wątpić w swoje umiejętności. Spotkałem się z wieloma opiniami innych paladynów, że ta profesja jest fatalna do walki z nim. Zacząłem już nawet zastanawiać się nad obniżeniem poziomu trudności w grze na tą walkę, ale uznałem, że nigdy bym sobie tego później nie wybaczył.

Musiałem się z tym wszystkim przespać, zaopatrzyć się w lepszy ekwipunek, potrenować trochę kombinacje ataków zadające największe obrażenia, ustawić umiejętności niezbędne do walki i liczyć na cud. Może i FFXIV nie jest tak trudna jak produkcje From Software, ale ostatnie starcie stojące mi na przeszkodzie do Shadowbrinbgers nie należało do zbyt łatwych i dopiero gdy miałem odpowiednio przygotowaną strategię walki udało mi się ujarzmić tego potwora.

Odwrócony archetyp

Później zaczęło się to, o czym marzyłem przez niemal cały rok. Żeby zagrać Shadowbringers  postanowiłem sięgnąć najpierw po Final Fantasy XI. Nie miałem zamiaru w nią grać. Chciałem zobaczyć tyko jak ta gra wygląda i zażądać zwrotu pieniędzy. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że przy Jedenastce wsiąknę na trzy miesiące i poczuję pierwszy raz w życiu jak to jest przechodzić grę z tej japońskiej serii, współpracując z innymi graczami. Gdy żegnałem się z pierwszym MMORPGiem Squaresoftu byłem bardzo zasmucony tym, że tyle lat zajęło mi przezwyciężenie oporów i obaw dotyczących gier z tego gatunku.

Następnie uznałem, że nie będę czekał kilkanaście lat od premiery FFXIV, aż serwery zaczną świecić pustkami, żeby ją sprawdzić. Muszę to zrobić teraz albo nigdy. Teraz pozostaje mi napisać, że to było naprawdę pięć wspaniałych miesięcy. Może i FFXIV rozpoczyna się powoli i przypomina trochę samouczek, ale musimy pamiętać, że była to próba ratowania fatalnej wersji  1.0. Bohaterowie w tej grze, muzyka, wykreowany świat, historia i inni Wojownicy Światłości dali mi tyle powódów do radości, że ciężko to wszystko wymienić.

Bardzo prawdopodobne, że jest to mój ostatni miesiąc z Czternastką, więc wypadałoby nakreślić scenariusz dodatku Shadowbringers. We wcześniejszych etapach FFXIV są pewne wskazówki powoli kreślące wstęp wydarzeń do ostatniego rozszerzenia jednej z najlepszych odsłon tego zasłużonego cyklu. Już sam filmik wprowadzający do A Realm Reborn nią jest. Bahamut niszczy prawie cały świat a w międzyczasie jakiś stary dziadek ostatnimi resztkami sił ratuje kilku wojowników na placu boju, przenosząc ich w zupełnie inne miejsce.

W tym momencie jeszcze nic nie wiemy. Dopiero później dowiadujemy się o tym, że istnieje trzynaście światów i jeśli ktoś spróbowałby połączyć dwa z nich, to dojdzie do katastrofy zagrażającej życiu wszystkich.

Podczas końcówki Heavensward spotykamy wreszcie owych wysłanych gdzieś w nieznane bohaterów, którzy opowiadają nam swoją smutną historię. Swoimi bohaterskimi czynami zniszczyli równowagę świata pomiędzy Światłością i Chaosem, doprowadzając do jego zniszczenia. Wtedy też postanowili przenieść się do kolejnego i go zniszczyć. W ten oto sposób stali się Wojownikami Ciemności.

Jest to nic innego jak odwrócenie archetypu stosowanego w pierwszych odsłonach Final Fantasy, w których zawsze walczyliśmy po stronie Jasności, chroniąc magiczne kryształy, stanowiące fundament równowagi świata. Tutaj odwrócono role i pokazano, że to nadmierna i nieopanowana Jasność może być przyczyną jego zagłady.

To właśnie w pierwszym takim świecie Jasność i służący jej Pożeracze Grzechu stali się przyczyną wszystkich nieszczęść. Jasność pozostawia po sobie jedynie pustynię bez życia, dlatego też Egzarcha Kryształu pozostawia wezwać nas na pomoc. Jego wezwanie nie jest jednak idealne, więc wraz z nami do pierwszego świata zostają wezwani członkowie bractwa Potomków Siódmego Świtu. Naszym zadaniem jest odwrócenie losów świata skazanego na pożarcie, z którego zostało już raptem kilka większych skupisk zamieszkałych przez tubylców.

Wszystko to stało się podczas wojny z Garleańskim Imperium, które wypowiedziało wojnę całemu zjednoczonym narodom i rasom. Czy warto wracać do tego wcześniejszego świata, kiedy jeden z moich sojuszników zobaczył w nim moją śmierć? Czy da się pokonać sługi Światłości, które niszczą równowagę eteryczną żyjących organizmóm, zamieniając je w bezmyślne potwory? Odpowiedzi na te i jeszcze kilka innych pytań chciałbym poznać. Jedno jednak muszę przyznać Square Enix, tak dobrej odsłony serii nie powstydziłby się sam Squaresoft. Dobrze, że ta gra jest gigantyczna, bo jest w niej miejsce na smaczki z wszystkich moich ulubionych odsłon serii. Jeśli za miesiąc rzeczywiście rozstanę się z Czternastką, to będę bez wątpienia miło wspominał pół roku spędzonego z tą niezwykłą historią.

squaresofter
15 marca 2020 - 16:48