Recenzja filmu Mandy - spuszczony ze smyczy Nicolas Cage to najlepszy Nicolas Cage - fsm - 3 sierpnia 2020

Recenzja filmu Mandy - spuszczony ze smyczy Nicolas Cage to najlepszy Nicolas Cage

Wow. Niby wiedziałem, czego się spodziewać (film ma na karku prawie 2 lata), ale Mandy i tak zdołała mnie zaskoczyć. Cytując Stefona z Saturday Night Live, tu jest wszystko - seks & przemoc, retro klimat, cudowne kadry, posępna muzyka, animacja, własnoręcznie wykonany topór, walka na piły łańcuchowe, demoniczni motocyklowcy, no i ten szalony Cage. Pierwszego filmu Panosa Cosmatosa, Za czarną tęczą, nie widziałem, ale podobno dużo jest tu wspólnych elementów. Z tą różnicą, że to Mandy zyskała status niemal kultowy, a debiut nie.

Akcja Mandy dzieje się gdzieś w USA w 1983 roku, ale tak naprawdę czas i miejsce znaczenia nie mają, bo całość opowieści jest jak chory sen Lyncha i Jodorowskiego w jednym. Poza czasem, poza przestrzenią, poza rozsądkiem. O co tu chodzi? O zemstę. Tytułowa Mandy przypadkiem zostaje zauważona przez przywódcę lokalnej sekty, który postanawia ją uprowadzić i wykorzystać. Jej partner Red jest świadkiem okropieństw, po czym zostaje mu tylko odpłacić oprawcom pięknym za nadobne. Będzie krwawo.

Trik polega tym, że twórca filmu ma gdzieś gatunkowe konwencje i robi wszystko po swojemu. Mandy to dwa filmy w jednym. Najpierw jest senna, mroczna, melancholijna część kończąca się przeróżnymi potwornościami (jej bohaterką jest Mandy, a postać Nica Cage'a to w najlepszym razie drugi plan), a dopiero potem na ekranie pojawia się tytuł filmu i dostajemy około 45 minut brutalnej zemsty w wykonaniu gwiazdora tej produkcji.

Mandy bywa momentami męczącym filmem. Nie ze względu na brutalność (bo przecież tego widzowie oczekują), ale ze względu na daleko posunięty samozachwyt. Długie ujęcia, dziwaczne kadry, tona efektów wizualnych i dźwiękowych bywa przytłaczająca. Nie mam wątpliwości, że taki był zamysł, ale mimo wszystko odbiorcą Mandy jest widz specyficzny. Taki, który ceni klimaty retro, filmową poezję, lubi oglądać kino klasy B, kocha festiwalowe specjalne pokazy o północy, podczas których wyciąganie ze słoika wielkiej osy celem zatrucia porwanej jadem nie będzie wcale najdziwieszą sceną. Ale jeśli podejdzie się do seansu z odpowiednim nastawieniem, gdy wsiąknie się w ten klimat i wybaczy Cosmatosowi, że dał nam mniej Cage'a niż można było oczekiwać (bo ostatnio Cage radzi sobie najlepiej, gdy jest odpowiedni szalony, a tutaj mamy tego pod dostatkiem), zabawa będzie przednia.

Mandy trwa 2 godziny, jest produkcją zjawiskowo piękną (no, momentami - czasem aż się chce odwrócić wzrok), doskonale udźwiękowioną, z fantastycznym soundtrackiem Johanna Johannssona, solidną dawką szaleństwa, pokręconego humoru i nieco zbyt wyczuwalnym posmakiem filmowego snobizmu. Ale i tak warto, bo mało tego typu obrazów przenika do mainstreamu.

fsm
3 sierpnia 2020 - 16:22