No Game no life Zero - recenzja mangi - Froszti - 26 sierpnia 2020

No Game no life Zero - recenzja mangi

No Game No Life Zero, które pierwotnie pojawiło się jako pełnometrażowy film anime, mający premierę w Japońskich kinach w 2017 roku, doczekało się rok później również swojej adaptacji komiksowej. Rodzimy fan serii na ten mangowy tytuł musiał czekać do tego roku, kiedy to pojawił się on u nas nakładem wydawnictwa Waneko.

Akcja mangi przenosi czytelnika 6000 lat wstecz do okresu, kiedy to świat Disboard pogrążony był we wszechobecnym wojennym chaosie. Na zgliszczach świata krasnoludy, elfy, smoki i flugele, nieustannie ze sobą rywalizowały, aby osiągnąć pełnię dominacji. Pośród potężnych ras i wszechobecnego zniszczenia, żyła również garstka ludzki, którzy w ogóle nic nie znaczyli w toczącym się konflikcie. Nikt nie zwracał na nich uwagę, co najwyżej stawali się oni przypadkowymi ofiarami lub smacznym pokarmem dla potężniejszych od siebie. Jednym z nich jest Riku, młody mężczyzna, który pełnie rolę przywódcy ludzkiej osady, gdzie niedobitki naszego gatunku jakoś egzystowały. Wszyscy żyli z dnia na dzień, przynajmniej do momentu, kiedy główny bohater nie spotyka Shuvi, dość nietypowej Ex-Machiny, która została wykluczona ze swojej „społeczności”. Intryguje ją ludzkie serce, skrywające ogromną siłę, która pozwoliła ludziom jakoś przetrwać okres wielkiej wojny. Owa dwójka staje się dość nietypową i nierozłączną parą, której rozwijające się relacje, mogą całkowicie odmienić losy zarówno ludzi, jak i resztki ocalałego świata.

Zdecydowanie jedną z największych zalet mangi No Game, No Life Zero jest jej o wiele mroczniejszy i bardziej dosadny klimat, w porównaniu z całą otoczką oryginalnej LN. Resztka ocalałej ludzkości pokazana jest tutaj jako nic nieznaczący dla reszty ras „pyłek”, na którego nikt nie zwracam większej uwagi. Potężne nacje toczą swoją wyniszczającą wojnę, kompletnie nie przejmując się tym, że ludzi dotyka wszechobecna śmierć i ból samego istnienia. Tego typu mocno skrajne emocje są ukazane niemal od samego początku mangi. Dopiero później na scenę wkracza bardziej znany motyw ukrytego „potencjału ludzkości”, dzięki któremu nie tylko będą oni mieli szansę przetrwać wojenny chaos, ale również w dalekiej przyszłości być może stać się jedną z liczących się ras. Bardzo dobrze prezentuje się również w komiksie dwójka głównych bohaterów, których rozwijające się relacje korelują dość wyraźnie z całą niesprawiedliwością otaczającego ich świata. Cierpienie przeplatane chwiali rodzącego się szczęścia/uczucia, jeszcze bardziej potęgowane jest tutaj przez fakt, że żaden przedstawiciel rasy ludzkiej nie może czuć się tutaj bezpiecznie i każda kolejna chwila może być jego ostatnią (dotyczy to również Riku).

Jednym dwóch elementów związanych z bohaterami, do którego muszę się jednak przyczepić to fakt wykorzystania tych samych modeli postaci co w podstawowym serialu anime. Jest to co prawda jakoś mgliście wytłumaczone fabularnie, jednak o wiele prostym i bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest „lenistwo” twórców, jak i chęć wykorzystania popularności wyglądu niektórych bohaterów (szczególnie Shiro i Sory). Dużo do życzenia pozostawia tutaj również tak charakterystyczny dla całej serii element „ecchi”. O ile żarty z podtekstem i pewne dwuznaczne sytuacji zarówno w LN, jak i anime, mogły jeszcze chwilami być zabawne, to tutaj (przynajmniej w mangowej wersji), są wyraźnie dodane na siłę i niespecjalnie wywołują uśmiech na twarzy odbiorcy (chociaż to sprawa mocno indywidualna).

Nie ma co również ukrywać faktu, że manga cierpi na pewien dość poważny problem jakościowy, który jest tak bardzo charakterystyczny dla wielu komiksowych adaptacji filmów. Próba zmieszczenia na niecałych 130 stronach całej fabuły prawie 2 godzinnego filmu, musu oznaczać pewne scenariuszowe ustępstwa i uproszczenia, które niestety prowadzą do fabularnego chaosu. Dochodzi przez to tutaj do sytuacji dość specyficznej, gdzie jak sama nazwa wskazuje część zerowa, od której powinno się teoretycznie poznawać całą stworzoną historię (czy to w postaci LN czy anime), zdecydowanie nie jest polecana komuś, kto nie miał wcześniej do czynienia z No Game, No Life, bo nie zrozumie pewnych założeń fabularnych i niedopowiedzeń.

Uzupełnieniem fabuł, jest tutaj oprawa komiksowa, na którą składają się kolorowe kardy filmowe. Plansze mangi będące kopią adaptowanego filmu, jednym się spodobają inni będący zwolennikami bardziej klasycznych rysunków, nie będą całością już tak bardzo zachwyceni. Jedno na pewno trzeba przyznać, taka forma prezentacji kadrów sprawia, że doskonale oddają one dynamikę niektórych scen akcji.

Biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety No Game, No Life: Zero, kreuje się obraz zapewniającej chwilę relaksu mangi, która jednak zawsze już będzie tkwić w segmencie dobrych przeciętniaków. Czy warto więc sięgnąć po ten tytuł? Jeśli miało się już wcześniej do czynienia z serią, zalicza się ją do grona swoich ulubionych i gustuje się w wersjach „papierowych” – to jak najbardziej tytuł godny jest zainteresowania. Cała reszta raczej powinna zainteresować się filmem.

Jest poprawnie - mogło być jednak znacznie lepiej.

Dziękuję za udostępnienie mangi do recenzji wydawnictwu Waneko.

Froszti
26 sierpnia 2020 - 10:01