Mamy grudzień, jest po mikołajkach, świąteczny klimat czuć coraz wyraźniej. Zburzmy więc dobre samopoczucie oglądając straszny film. Czyj to dom? zadebiutował na platformie streamingowej w adekwatnym czasie, w Halloween. Netflix jednak woli promować rzeczy, które mają większe szanse na bycie hitami, do perełek trzeba się więc dokopać. Dokopałem się dopiero teraz. Ten film, choć do ideału sporo brakuje, jest bardzo ciekawym dodatkiem do listy dobrych produkcji ostatnich lat.
His House jest debiutem Remiego Weekesa, a swą oryginalność czerpie z afrykańskiego folkloru. Para uchodźców z Południowego Sudanu dociera do Wielkiej Brytanii, by rozpocząć nowe życie w Londynie. Mimo pełnej trwogi przeprawy mogą uznać się za szczęściarzy - dostają zasiłek, azyl i dom na przedmieściach stolicy. Coś jednak nie chce, by zadomowili się właśnie tu...
Historie o nawiedzonych domach są tak stare, jak stary jest gatunek horroru. Ale straszne filmy prezentowane szerokiej widowni rzadko sięgają po klimaty afrykańskie, więc trauma, z jaką zmierzą się Bol i jego żona Rial, są prawdziwą fabularną perełką. Twórcy umiejętnie odkrywają karty scenariusza, dzięki czemu ta zwięzła, dziewięćdziesięcio minutowa opowieść, jest ciekawa przez cały czas trwania.
Tytułowy dom jest zapuszczony, a Bol i Rial przywieźli doń ogromny emocjonalny bagaż, który w pustych pomieszczeniach urasta do czegoś dużo więcej, niż smutnego wspomnienia. W tym domu coś żeruje na ich lękach. Sceny z "czymś" są dosyć ciarkogenne, a straszny klimat tworzony jest przy użyciu bardzo prostych środków. Ale jak to w najlepszych horrorach bywa, klasyczne straszenie idzie w parze z osobistym, ludzkim dramatem. I dzięki temu największa niespodzianka filmu pochodzi z miejsca, w którym nikt by jej nie szukał - za to należą się soczyste oklaski.
Poza scenariuszem, siła filmu leży w głównych rolach Wunmi Mosaku (Rial) i Sope Dirisu (Bol) - totalnie nieznane mi twarze sprzedały ten dramat bez większych przeszkód. A dla miłośników twarzy znanych jest Matt Smith w drugoplanowej roli. His House realizacyjnie jest bez większego zarzutu (jedna sekwencja snu może się szczególnie podobać), wszystko dzieje się w zaledwie kilku miejscach z garstką aktorów. Kameralne jest to kino, które może nie straszy jakoś bardzo, ale generuje niezwykłą atmosferę dodatkowo podkręcaną przez oryginalne tło fabularne. To prawdziwa netfliksowa perełka, której warto dać szansę. Takie miłe niespodzianki nagradzam (ciut na wyrost) oceną 8/10.