Meh-dicine? Recenzja płyty Foo Fighters - Medicine at Midnight - fsm - 9 lutego 2021

Meh-dicine? Recenzja płyty Foo Fighters - Medicine at Midnight

"Meh" było moją pierwszą reakcją na dziesiąty studyjny album Foo Fighters. Ale wiadomo, że pierwsze reakcje bywają zwodnicze, więc zanim człowiek siądzie do napisania recenzji, musi minąć trochę więcej czasu. Gdy gra się tak długo, jak Dave Grohl i jego koledzy, nie trzeba już niczego udowadniać i można z powodzeniem kserować kolejne albumy, by brzmiały tak samo. FF nigdy nie poszli szlakiem wytyczonym przez AC/DC, ale dla nie-fana odróżnienie, czy dana piosenka powstała w 1999 czy 2014 roku może być trudne. I oto wchodzi płyta Medicine at Midnight.

Płyta inna, pozytywna, wręcz wesoła i bardzo taneczna. Takie było założenie muzyków, które zostało trafnie przerobione na najkrótszy album w karierze zespołu. Zwodniczy pierwszy singiel - bardzo fajny, nieoczywisty, nieco posępny numer Shame Shame - wzbudził moje zainteresowanie, bo trochę odbiega od tradycyjnego sposobu reklamowania nowej płyty Foo Fighters. I jak się okazało, odbiega też od reszty płyty, która zabiera słuchaczy w inne rejony. Ale to nie do końca dobrze.

Prawie pół płyty nie wzbudza moich zastrzeżeń. Otwierający album Making a Fire z wpadającymi w ucho "na na na" autorstwa córki Grohla może się podobać jako jasna deklaracja - bawimy się! Potem jest wspomniany wcześniej singlowy Shame Shame, który prezentuje FF w interesujący mnie, nieco inny sposób. Następnie dostajemy zadziorny Cloudspotter, gdzie Dave znalazł miejsce dla riffu napisanego 25 lat temu, a potem pojawia się kolejny singiel, klasyczny dla Foo Fighters numer Waiting on a War zaczynający się spokojną gitarą, stopniowo rosnący do stadionowego hymnu, z których słynie ta ekipa. I prawidłowo, to brzmi fajnie, wpada w ucho i tam zostaje.

Gdzieś w połowie, gdy leci utwór tytułowy, wkrada się nuda. Owszem, fajnie pracuje sekcja rytmiczna, nóżka tupie, ale mało mnie to obchodzi. Brakuje tego "fufajtersowego" czegoś, a może zagłuszyły mi to żeńskie chórki? Kolejne utwory prezentują pożądaną różnorodność - od rockowego No Son of Mine po balladę Chasing Birds, ale nie mogę zmusić się do pełni uwagi podczas słuchania drugiej połowy płyty. Spływa po mnie. Wszystko jest lekkie i sympatyczne, ale nie doskakuje do poziomu, jakie Foo Fighters prezentowali w przeszłości. Albo nie takiego rocka teraz potrzebuję, albo masa nawiązań do klasycznych wykonawców mi umyka.

W trudnych czasach wesoła płyta może się sprawdzić jako swego rodzaju odtrutka. Takie nastawienie rozumiem, ale Medicine at Midnight nie będzie albumem, do którego będę często wracał. Podobnie było z QOTSA - Villains to płyta taneczna i ostatecznie najsłabsza w dyskografii grupy, a bez żadnego "ale" broni się tylko numer, który Josh Homme napisał wiele lat wcześniej (The Evil Has Landed). Nowe Foo Fighters prezentuje się podobnie. I jedyne, co się sprawdza bez pudła zawsze, to single. Niezależnie od płyty, singlowe numery Grohl i spółka robią świetne. Ale ja wolałbym, żeby ta płyta była EPką, bez nudnej końcówki byłoby fajniej.

fsm
9 lutego 2021 - 16:32