Recenzja filmu Wonder Woman 1984 - tyle czekania po nic? - fsm - 6 kwietnia 2021

Recenzja filmu Wonder Woman 1984 - tyle czekania po nic?

O kondycji filmowego uniwersum DC napisano już dziesiątki tysięcy znaków. Nie będę więc powtarzał kolejnej wariacji hasła "źle się za to zabrali i nic z tego nie wyszło". Natomiast pojedyncze filmy dziejące się w tym świecie mają swoją siłę przebicia i potrafią zadowolić zarówno widzów, jak i krytyków. Takim filmem była pierwsza część Wonder Woman, która dziś - po premierze długo oczekiwanej kontynuacji - wygląda trochę jak wypadek przy pracy.

Potrafię filmom superbohaterskim dużo wybaczyć. I WW84 też trochę wybaczam, bo to nie jest zły film. Dostarcza rozrywki, bywa ładny i zabawny, ale spadku jakości nie da się nie zauważyć, a gdy zacznie się analizować sens scenariusza i pewnych decyzji twórców, robi się trochę smutno. Why, Patty, why?

Od wydarzeń z części pierwszej minęło prawie 70 lat. Diana żyje w ukryciu, okazjonalnie pomagając tym i owym. Poza tym pracuje w muzeum i tęskni za Steve'em Trevorem. Ale gdy nieśmiała, fajtłapowata koleżanka z pracy dostanie do analizy sporo artefaktów, okaże się, że jeden z nich to kamień o wyjątkowych właściwościach. I że od dawna szuka go telewizyjna osobowość i biznesmen Max Lord. No i rachu, ciachu świat jest zagrożony, trzeba go ocalić. Przy okazji - połączeń z filmowym uniwersum DC brak, mamy jedynie jedno duże odniesienie do poprzedniej części Wonder Woman, w osobie cudownie przywróconego do życia Steve'a. Sama reżyserka uznała, że WW84 ma być jak filmy o Jamesie Bondzie - zrozumiałe dla każdego widza, stanowiące w pewnym sensie zamkniętą całość. Decyzję szanuję, ale nie pochwalam. Bo jest głupia.

Efekt jest taki, że fabuła powtarza elementy ustalone we wcześniejszych filmach, a gdy wprowadza nowe, niewiele z nimi robi. Do tego jeden z większych punktów sprzedażowych, czyli retro-klimat jakże modnych lat 80-tych został zmarnowany i ogranicza się do ciuchów i kolorów. Żeby na soundtracku nie wykorzystać dużej liczby hiciorów (dostaliśmy jeden - Frankie Goes to Hollywood) to zupełnie niezrozumiałe dla nie posunięcie. Podmiana dekady na lata 90-te albo współczesność niewiele by zmieniła.

Scenariuszowe niedorzeczności mógłbym wyliczyć bez trudu, ale nie chcę psuć seansu osobom, które jeszcze z WW84 się nie zmierzyły. Ale podkreślę to: prawdziwych scen akcji w filmie jest malutko. Dokładnie to 4 i w każdej czuć niewykorzystany potencjał - gdzie im do wyczynów Diany na polu bitwy w "jedynce" albo akcji w muzeum w Lidze sprawiedliwości. Są fajne, ale nie dość fajne. Szczególnie, że z bohaterką w tym filmie dzieje się coś, co miało szansę pokazać ją z nowej strony.

Gal Gadot się wyrobiła jako aktorka i jest więcej niż tylko śliczną buzią, Chris Pine wprowadza trochę luzu, a Pedro Pascal szarżuje niczym Nic Cage (i bardzo dobrze!). Najbardziej jednak podobała mi się Kristen Wiig jako szablonowa i bardzo retro Barbara Minerva, której przemiana w Cheetah jest bardzo przewidywalna, ale jednocześnie świetnie pasuje do tego filmu. Filmu, który zmarnował szansę, jaką Patty Jenkins dała swojej bohaterce i temu uniwersum w 2017 roku. Wonder Woman 1984 jest za długa, zbyt oderwana od swojej poprzedniczki i pełna zmarnowanych szans. A szkoda, bo całość ogląda się momentami bardzo dobrze (bujanie się na błyskawicach jest i będzie super), a lekki ton zapewnia trochę zabawy. Ale to za mało. 5/10

fsm
6 kwietnia 2021 - 16:59