Metal Gear Solid, wow, co za świetna seria. Naprawdę - ukończyłem wszystkie gry sygnowane tym logiem (z akcentem na "solid", bo wcześniejsze odsłony przegapiłem za pacholęctwa), a wspomnienia z całonocnego przechodzenia MGS4 w dniu premiery to jedne z moich gamingowych momentów życia. No HELLO, ale naprawde trzeba mieć w<>ane na ludzi, żeby w grze o takim rozgłosie strzelać z tak ciężkiej artylerii autoreferencji i na każdym kroku sprawdzać, czy gracz czuje się kompetentny. Znaczy w MGS4 da się grać bez znajomości serii, ale stary, nie masz pojęcia co tracisz. Jednak nie o tym.
Hideo Kojima wydaje mi się twórcą, którego kult jest dziełem przypadku. Solidną (heh) robotą Japończyk ten trafił w gusta milionów na wysokości PSX-a, by potem w zasadzie już tylko gmatwać, powiązywać motywiki i retconować obcinanie rąk. Szczytowe jego osiągnięcie - MGS3 - broni się co prawda przed tym zarzutem, ale fenomen Kojimy wciąż widzę w prostej geometrii: jakimś cudem jego żarty o kupach wszystkich śmieszą. Ma też talent do tworzenia cholernie wyrazistych postaci i miksowania fabuły w trudny do ogarnięcia rozpizd. Na tym, jak dla mnie, koniec.
Mój ból wziął się z Peace Walkera, który był dla mnie chyba największym dotychczasowym zawodem tego roku. Oto Hideo, który wymyślił backstory dla robotów-supermodelek godne najgłębszego lochu sado-maso, wziął się bowiem za grę bardziej "rozgrywkową" niż fabularną. I ja nie potrafię w to grać, po 10 godzinach byłem tak zmęczony że nawet Snake/BB jedzący surową rybę zamiast ukrytych w kieszeni racji żywnościowych nie był w stanie mnie rozruszać. Nudy, drętwota, powtarzalność. Kojima zrezygnował z umieszczenia w grze tradycyjnej dla serii drużyny superłotrów - to tylko jeden z powodów, dla których Peace Walkerowi bliżej do słabego Portable Ops niż którejkolwiek części głównej serii. Może moje patrzenie na tę serię jest prymitywne, ale tak naprawde nigdy się specjalnie nie zajawiałem chowaniem się w kartonowym pudle. A tutaj to jest ta najbardziej zabawna część całości. MGS zawsze był dla mnie grą od cutscenki do cutscenki, choć rozgrywka bardziej pomagała niż przeszkadzała. Dotychczas. W momencie, kiedy Hideo skończył opowiadać najważniejszą historię swojego życia - historię Snake'a - naciągane łączniki fabularne z Big Bossem i Raidenem tracą impet. Bez angażującego scenariusza, sama rozgrywka nie wytrzymuje presji.
Dziwię się, że ludzie ekscytują się nową Castlevanią na zasadzie "Hideo trzyma nad tym pieczę!". Co to w zasadzie znaczy? Ja tam się cieszę, że po prostu powstanie nowa część tej serii, bo nie uznaję procesu markowania nazwiskiem (vide Boomblox i smutne wypowiedzi twórców tej gry o nieziemskim udziale Spielberga w jej powstaniu, taaak). Jestem bezgranicznie wdzięczny Hideo Kojimie za chwile, których dostarczyły mi jego gry. Kiedyś minałem go na korytarzu Games Convention w Lipsku i zamiast podbić o zdjęcie czy cokolwiek, to spaliłem się ze wstydu i uniżenia, heh. Ale. Wymienianie nazwiska Kojimy w gronie najbardziej zasłużonych twórców gier jest dla mnie niesłuszne. To po prostu koleś, którego poczucie humoru i zmysł estetyczny zbiegiem okoliczności trafił w gusta mas i stał się kultowy. Nie jest przy tym specjalnym wizjonerem, nie potrafi się dostosować do obcych marek, nie jest konformistą. Jego dzieła nie są funkcją potrzeb odbiorców, ale na poły genialnego widzimisię autora.
Mówimy o szaleńcu, który wymyślił, że pewien typ wyszkolił innego typa, żeby ten odciął mu rękę podczas walki z jeszcze innym typem, pozorując wypadek, tylko po to żeby móc udawać, że opętuje go przyszyta w zastępstwie ręka jego przełożonego (którego oszukiwał), co z kolei było sposobem na wykorzystanie pewnego kolesia i jego reakcji w celu zdobycia kontroli nad pewną organizacją, co pozwoliłoby na wywołanie globalnego konfliktu i odwrócenie uwagi pewnej sztucznej inteligencji, która nabrana na ten fortel odsłoniłaby swój słaby punkt, co pozwoliłoby na zlokalizowanie pewnego sparaliżowanego dziadka na wózku inwalidzkim. TAK! Idę sobie odświeżyć MGS4.