Produkcje Hideo Kojimy od zawsze były dalekie od gloryfikowania przemocy i konfliktów. Gry z serii Metal Gear Solid kręciły się wokół szpiegowskich intryg, działań zbrojnych i broni masowej zagłady, ale w ogólnym rozrachunku zaskakująco często uderzały w pacyfistyczne nuty. Co ciekawe, o wiele częściej robiła to rozgrywka niż scenariusz. Poczynając od MGS2: Sons of Liberty, gracz mógł starać się oszczędzić życie każdego napotkanego wroga, do pewnego stopnia włączając w to bossów – czy to poprzez najzwyklejsze w świecie unikanie konfrontacji (w końcu to seria skradanek), czy też ładując do pistoletu strzałki usypiające i gumowe kule. Najwyższe odznaczenie w każdej odsłonie, “Big Boss”, można było otrzymać dopiero za przejście gry bez zabijania ani jednej osoby. MGSV: The Phantom Pain, dotąd ostatnia wydana część serii, po kryjomu zmieniała wygląd protagonisty wraz z rosnącym licznikiem dokonywanych przez gracza zabójstw. Tkwiący w czaszce bohatera szrapnel wydłużał się, coraz bardziej przypominając diabelski róg, a plamy krwi na ubraniu nie zmywały się pomimo licznych pryszniców pomiędzy kolejnymi zadaniami. Proces był powolny, ale każdy, kto obierał w czasie misji ścieżkę przemocy, musiał się w pewnym momencie zorientować, że kierowana przez niego postać zaczyna wyglądać jak demon wojny.
O piątym przykazaniu nie zapomina również Death Stranding. Powiedziałbym wręcz, że podchodzi do zagadnienia w najbardziej odważny sposób spośród dotychczasowych gier Kojimy. W serii MGS w oszczędzaniu przeciwników widziałem zawsze własny interes. Parłem uparcie po ten emblemacik z napisem “Big Boss”*, dowód najwyższego poświęcenia i niebywałych zdolności, podbijający ego gracza równie skutecznie, co ubicie bez niczyjej pomocy wszystkich bossów w Bloodborne czy innym Dark Souls. Tymczasem w Death Stranding nie ma żadnej nagrody. Jest kara za zabijanie, ale nie taka znowu straszna. Teoretycznie więc nic mnie nie powstrzymywało, żeby choć raz, tak po prostu dla hecy, potraktować przeciwnika ostrą amunicją. W praktyce napotkałem opór ze strony własnego sumienia – gra bowiem tak umiejętnie operuje wątkami fabularnymi i mechanikami rozgrywki związanymi z zabijaniem, że wzbudza niechęć do samej idei mordu.
Z okazji zbliżającej się premiery Death Stranding postanowiłem przypomnieć sobie pierwszą grę Hideo Kojimy, z którą miałem styczność. Metal Gear Solid ukazał się na pierwszym PlayStation dwadzieścia jeden lat temu i do dzisiaj stanowi jedną z najważniejszych produkcji, jakie pojawiły się na konsolach Sony.
Oczywiście możemy mówić, że Kojima robił wcześniej gry w tym uniwersum na innych sprzętach, że MGS był dostępny także na PC, ale fakt pozostaje faktem, że to na dzięki wydaniu swojej taktyczno-szpiegowskiej gry akcji na Szaraku zyskał międzynarodowy rozgłos. Port na PC i tak pojawił się dwa lata po wersji konsolowej, więc miliony zainteresowanych graczy zdążyło go już ograć zanim to się stało.
O sukcesie i wyjątkowości Metal Gear Solid zadecydowało kilka rzeczy, na których się skupię w dalszej części tekstu.
Pokazany światu w 2014 interaktywny zwiastun planowanej nowej odsłony gry Silent Hill zawładnął wyobraźnią fanów horroru na długo. Krótka pokazówka okazała się być wydajnym paliwem dla fanów horroru, kolejnym pokazem talentu Hideo Kojimy i efektowną wizytówką silnika Fox. PT został pogrzebany po kłótni słynnego dewelopera i firmy Konami. Kto zagrał, ten zagrał. Reszta musiała obejrzeć filmy na YouTube, albo zapomnieć. Z pomocą przyszedł deweloper-amator Radius Gordello, twórca najnowszego pecetowego remake'u horroru Kojimy - oto Unreal PT.
Jeden z moich ukochanych memów dotyczących Death Stranding przedstawia stojących obok siebie na planie zdjęciowym Hideo Kojimę oraz Normana Reedusa. Ten drugi ubrany jest w strój do motion capture, w rękach trzyma plastikowego bobasa, a na jego twarzy maluje się wyraz najwyższego skupienia. Obrazek opatrzony jest opisem „When Sony gives you a blank check and you use it to make your famous actor friend do weird shit”. Małe, głupie dzieło internetowej sztuki, a doskonale podsumowuje odczucia, jakie towarzyszą większości graczy podczas oglądania kolejnych zwiastunów nowej gry Kojimy. „Weird shit” to jednak bardzo powierzchowna diagnoza. Japończyk znany jest z pogrywania ze swoją widownią już na etapie trailerów, w których raz ochoczo podrzuca wskazówki odnośnie prawdziwego obrazu swojej produkcji (pewien gracz zdołał nawet przewidzieć główny twist fabularny MGS V przed premierą), a innym razem ten obraz całkowicie zakłamuje (do momentu premiery MGS 2 wszyscy święcie wierzyli, że protagonistą gry będzie Solid Snake). Dlatego też liczni fani jego twórczości, zamiast marudzić na brak konkretów, decydują się poświęcać swój czas analizie udostępnionych materiałów i snuciu licznych teorii. Chcecie się dołączyć?
Po marnych konferencjach Ubisoftu i Electronic Arts oraz dziwnej prezentacji Microsoftu bardziej zniechęcającej niż zachęcającej do zakupu Xboksa One, cała nadzieja na wielkie widowisko targowe spoczęła na barkach Sony. I wiecie co? Japończycy nie zawiedli! Tak powinno się robić show tego typu!
Dobra. Blisko półtora dnia spędzone na gapieniu się w ścianę i odgadywaniu własnych odczuć, łącznie kilkadziesiąt minut wylewania swoich zachwytów i żalów ludziom nawet niezainteresowanym tematem, w końcu parę godzin oglądania podsumowań na youtube – tyle czasu po zakończeniu Metal Gear Solid V: The Phantom Pain zajęło mi wyrabianie sobie zdania o fabule magnum opus Kojimy. Ale przynajmniej jestem już w stanie wypowiedzieć się o niej, nie sprzeczając się sam ze sobą kilka razy w trakcie. Nie bez powodu jak dotąd piąty MGS jest uznawany za część, która mocno podzieliła fanów.
Metal Gear Solid V: The Phantom Pain jest już na półkach sklepowych od ponad tygodnia. Wielu graczy (w tym ja) poświęciło dziesiątki godzin by jak najprędzej ukończyć ten wspaniały tytuł. Osobiście jestem najnowszym MGSem zachwycony i po ukończeniu gry mam ochotę na więcej. Niby zostało mi jeszcze trochę misji pobocznych, jest możliwość inwazji baz innych graczy, plus na horyzoncie mam Metal Gear Online. To wszystko to jednak za mało, i podobnie jak masa innych graczy, mam ochotę na więcej. Ktoś wyszedł naprzeciw tym oczekiwaniom tworząc tajemniczą stronę ingsoc.org, która to ma być dowodem największej sztuczki jaką Hideo Kojima kiedykolwiek wykręcił graczom. O co w tym całym internetowym zamieszaniu chodzi?
Cykl Metal Gear Solid od zawsze charakteryzował się dziwacznymi i zabawnymi elementami, które mogły umknąć uwadze części graczy. Onanizujący się Snake, Meryl ćwicząca w majtkach czy trzy węże symbolizujące projekt Les Enfants Terrible podczas walki z The Boss to tylko kilka przykładów tych bajerków. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej odsłony cyklu. Postanowiłem podzielić się kilkoma smaczkami i easter eggami, które wydaj się być godne uwagi. Na pewno nie jest to wszystko bo po 45 godzinach gry mam ten tytuł ukończony w zaledwie 51%. Jestem pewny,że Hideo Kojima i reszta ekipy z Koji Pro ukryła w olbrzymim świecie masę ciekawostek.
Prolog do The Phantom Pain to spora i niemiła niespodzianka. Liczyłem, że sprzedawanie wersji demonstracyjnych zdechło jakoś przy okazji Gran Turismo 5: Prologue, a tu takie zaskoczenie przy okazji wyczekiwanej odsłony uwielbianej przez graczy serii. Już przy tekście oznaczonym #1 przyznałem, że Ground Zeroes jest zaliczone, więc potraktujmy wstęp do mającego premierę jutro MGSa V jako epilog tej sprawnej serii tekstów.
Przenośna odsłona serii to kolejna część MGSów, której się obawiałem. Drżałem na myśl o ograniczeniach sprzętowymi jakie mogły pogrążyć oryginalną wersję Peace Walkera. Nie myślałem o brzydkiej grafice, bo poprzedniczki uodporniły mnie na niedostatki wizualne. Sen z powiek spędzała mi wizja sterowania w produkcji projektowanej pod konsolkę przenośną pozbawioną między innymi drugiej gałki analogowej. Tradycją już się stało, że kolejne Metal Geary zaskakiwały mnie pozytywnie i teraz nie było inaczej – Peace Walker to obok Guns of the Patriots najnowocześniejsza odsłona serii.