Jak złe wieści niosą następna część kultowej serii Operation Flashpoint będzie jeszcze bardziej skarłowaciała. O ile Dragon Rising nosił w sobię cząstkę taktyki i myślenia (co też doceniłem w recenzji dając tej grze 80%) i był sprawnym shooterem z ambicjami na bycie czymś większym, tak Red River zapowiada się jako typowy każualowy produkt na 2 dni. Nie bronię Sionowi Lentonowi i kierowanego przez niego zespołowi budować gry wojennej wg własnych widzi-misie. Każdy ma swoje preferencje, jedni lubią skakać na bungee, drudzy pasję znajdują w sklejaniu modeli. Moje obrzydzenie budzi użycie nazwy Operation Flashpoint właśnie w kontekście Red River.
Lenton oczywiście broni się jak może, gwarantuje emocje i niespotykane na taką skalę (czyt. jak na corridor shooter przystało) wymiany ognia. Tylko, że znowu wracamy do punktu wyjścia. Ktoś facetowi wypomina brak tej, czy innej cechy zawartej w oryginale, a on oczywiście wszystko bagatelizuje. Czy można ufać facetowi od PR, który na dodatek już raz zawalił sprawę? Szkoda, że nigdy nie miałem okazji zamienić z nim słów, przypomniałbym jego przechwałki sprzed paru lat, kiedy blubrał coś tam o pewnym zwycięstwie nad Czechami z Bohemii Interactive. Jak to się skończyło? Wszyscy obeznani w temacie wiedzą - wyszedł przyjemny, przede wszystkim godny miana symulatora Operation Arrowhead, a Dragon Rising stracił wsparcie developera i pałęta się w koszach z przeceną. Na to Lenton pewnie by spuścił wzrok. Też bym się wstydził głupot, gdybym takowe wygadywał.
Na jesieni mają pojawić się pierwsze materiały gameplayowe z Red River, ale wiecie co? Mało mnie będą obchodzić. Brak edytora, brak wsparcia modów (o to zadbano nawet w nadchodzacym Black Ops!), wszechobecna miniaturyzacja (od mapy po oddziały), skromny multiplayer dla paru osób i stek pijarowskich bzdur wygadywany przez Lentona - to tylko początek. Na ochłodę polecę z klasyką: