Nie da się ukryć, że Mass Effect to gra zacna. Świetnie napisany kawałek kodu z mnóstwem atrakcyjnych dla dojrzałego gracza elementów. Chlopaki z BioWare byli pewni sukcesu i od razu założyli powstanie trylogii. Pomijając popkulturową modę na tworzenie różnego rodzaju serii już na samym starcie - jest to rzecz pozytywna. Bo skoro pierwsza gra jest dobra, druga lepsza, to trzecia musi być najlepsza. A przynajmniej ja mam taką nadzieję. Tutaj jednak się rozchodzi o grę drugą. Na zachętę obrazek.
Mass Effect 2 to w moich oczach sequel idealny. W odpowiedni dla mnie sposób ulepszono, poprawiono i zmieniono wszystkie wymagające tego elementy. Jest jednak jeden warunek, który trzeba spełnić, by w pełni radować się masą pozytywnych efektów zapewnianych przez tę produkcję. Nie można jej traktować jako RPG. Na dobrą sprawę jedynka też w sumie z RPG miała mało wspólnego. Więc jeśli zgodzimy się, że Mass Effect to seria świetnych gier akcji z rozbudowanym wątkiem przygodowo-dialogowym, wszyscy będziemy szczęśliwi. Ja jestem.
A zatem - dlaczego ME2 jest grą zacną? Jako pierwsza atakuje nas otoczka: grafika, muzyka, dźwięk. Jest wystarczająco łądnie, efektownie i klimatycznie, by chcieć zobaczyć, co będzie dalej. Dodajmy do tego bardzo sprytnie skomponowany początek gry, dzięki któremu możemy bez zgrzytania zębów poprowadzić nową-starą postać niemal od zera. Co dalej? Odpowiednio barwne postacie, z którymi chce się zamienić te kilka słów i pomóc im w rozwiązaniu ich problemów (pomijam tu bonus w postaci cyfrowego biustu ukrytego za równie cyfrowym biustonoszem). Mamy wreszcie napisaną z odpowiednim rozmachem historię, dzięki której czujemy się jako bardzo ważny element wielkiego świata, który musi obronić się przed zagładą przychodzącą gdzieś z mr(h)ocznego i tajemniczego "zewnątrz". Posypmy to garstką humoru i dodajmy spluwę wystrzeliwującą pociski nuklearne, a otrzymamy grę wartą swojej premierowej ceny.
Trójka też taką produkcją będzie. Nie widzę innej możliwości.