Harry Potter i Nudnawe Insygnia - fsm - 24 listopada 2010

Harry Potter i Nudnawe Insygnia

Lubię Harry'ego Pottera. Przeczytałem wszystkie książki (6 najlepsza), obejrzałem wszystkie filmy (4 najlepszy, minimalnie przed 3). Naturalnie więc wybrałem się także na pierwszą z dwóch siódmych części opowieści o młodym czarodzieju. I co? I nudno.

Bardzo ładnie, ale jakby pusto

Filmowa seria od pewnego czasu wyraźnie boryka się z trudnościami związanymi z przełożeniem zawartych w książkach treści na ekran. Zakon Feniksa okazał się zbyt obszerną książką, by zmieścić ją w nieco ponad dwóch godzinach filmu. Najlepsza część - Książę Półkrwi, to również opowieść zbyt trudna to zamknięcia w jednym filmie (co zaowocowało najgorszym chyba kinowym odcinkiem historii). Tam wycięto zbyt wiele, by całość trzymała się kupy w 100%. Insygnia Śmierci zaś to zupełnie inna historia. Postawiono tu na wyjątkową zgodność z książkowym oryginałem. Tak wyjątkową, że trzeba było z jednej książki zrobić dwa filmy. Fani się ucieszą, prawda?

Trochę tak i trochę nie. Pierwsza połowa historii, prócz kilku mocnych momentów, to głównie siedzenie, snucie się, gadanie, fochy i rozmyślanie. I tak też jest w pierwszych kinowych Insygniach. Film trwa niemal 2,5 godziny, a jest tak naprawdę zbiorem bardzo fajnych sekwencji (m.in ucieczka siedmiu Harrych, akcja w ministerstwie, wizyta u Bathildy Bagshot czy fantastyczna animacja towarzysząca opowieści o trzech braciach) przeplatanych niemiłosiernie długimi zatykaczami. Wiem, że tak było w książce. Niestety filmowo się to do końca nie sprawdza. Wypełnione ciszą dłużyzny powodują, że w umyśle spragnionego akcji oglądacza rodzą się durne komentarze i skojarzenia (które oczywiście zachowuje dla siebie uśmiechając się pod nosem). Zdaję sobie sprawę, że źle się dzieje w państwie czarodziejskim, że jest smutek, mrok i nędza. Niestety ja zamiast wielkiego ładunku emocji otrzymałem małą paczkę z kilkoma uśmiechami i kilkoma ciarkami. Ale żeby nie było - kilka naprawdę zabawnych, kilka emocjonujących i kilka wybuchowych scenek w filmie kilka się znajdzie, bez obaw.

Taki już los części pierwszej z dwóch - trzeba było przygotowac pole na nadejście prawdziwego finału. I to się udało - było nieźle, ale chcę lepiej. Niniejszym jestem spragniony kończącej serię czarodziejskiej rozwałki i na pewno wybiorę się w lipcu do kina. A Wy?

fsm
24 listopada 2010 - 10:30