Głęboko wierzę, że branża elektronicznej rozrywki jest jeszcze głęboko w lesie w stosunku do tego, gdzie powinna się znaleźć. Problemy napierają z różnych stron, niedostatki interaktywności i brak zrozumienia kiełkującego medium wśród twórców i odbiorców to jakiś tam punkt wyjścia do dołowania się. Brakuje nam szaleństwa, wolności, eksperymentatorstwa. Stworzenie gry jest zbyt drogie, skomplikowane i pracochłonne, żeby podejmować się gambitu z pomysłem, który jest choć trochę z dupy. Ale „jeeest takiii dzieeeeń”, kiedy to wszystko idzie w odstawkę. Dzień zwycięstwa kreatywności, w którym cały świat widzi, jak elektroniczna ROZRYWKA powinna funkcjonować. Prima aprilis.
Chciałbym, żeby BioWare zrobiło lokalizację SWTOR-a na język wookie. Żeby w Guild Wars 2 pojawiła się klasa Commando. Żeby w WoW-ie pojawił się dungeon, w którym nic nie widać, a StarCraft II wyszedł na Kinecta. Żeby CD Projekt zrobił grę o przygodach Jaskra, która na najniższym poziomie trudności przechodziłaby się sama. I want to believe, serio. Te wszystkie pomysły – oderwane od rzeczywistości, głupkowate, WYZWOLONE – śmieszą mnie i intrygują, a także smucą. Bo to tylko wizje, które nigdy nie zostaną spełnione. Dlaczego? Bo koszty, koszty, koszty. Dopóki ktoś nie rozkmini, jak łatwo i szybko zamienić powalony pomysł w nadającą się do użytku grę, dopóty będziemy się bawić w Tony Hawk’s Tom Clancy’s Modern Warfare Tiger Woods, kurwa, PGA Tour 15. A ludzie od marketingu będą rządzić tymi, którzy faktycznie potrafią coś stworzyć. Andrew Ryan miał rację.
Zwierzęta mówią ludzkim głosem raz w roku – budząc zainteresowanie sieci, prowokując gigantyczny ruch viralowy, ożywiając żyjącego trupa branży gier wideo na pośmiertne konwulsje artes liberales, czy coś tam pitu-pitu. Obym dożył świata, w którym primaaprilisowe projekty są grami na serio. Wolę zagrać w fake’owy symulator śmigłowca w którym wirnikiem kosimy armię zombie niż w nowe Call of Duty – które mogłoby być dla odmiany dobrym żartem na pierwszego kwietnia. I nie, nie jest mi tego dnia do śmiechu. Czasami myślę, że to najpoważniejsza data w kalendarzu. Dzień, w którym wszystko działa tak, jak powinno. W którym olewamy społeczne parcie na powagę, konsekwencję i rzeczowość, negujemy całą tę "umowność" codzienności, zobowiązanie bycia smutasem.
Niech pierwszy kwietnia trwa cały rok. Tylko wtedy przeglądam sieć z zaciekawieniem. Najlepszy żart na prima aprilis to reszta kalendarza.
Uwaga: Chciałem dziś opisać kulisy powstania naszego własnego żartu primaaprilisowego, ale uznałem że jest jeszcze zbyt wcześnie żeby odkrywać karty – zapraszam do oglądania, a do tematu wrócimy za parę dni.