Po raz pierwszy z jego muzyką zetknąłem się w połowie lat dziewięćdziesiątych – jeśli dobrze liczę, było to zaraz po moim debiucie w ogólniaku, czyli w 1994 roku. Zaczęło się od rzekomo ultrabrutalnego horroru Broken, który obejrzałem na kasecie VHS pozyskanej z Kapłanówki (każdy kto mieszka w Tarnowie i ma dziś więcej niż 30 lat, z pewnością wie, że swego czasu było to jedyne źródło nowych filmów w mieście). Oczywiście Broken nic wspólnego z horrorem nie miał, o czym przekonałem się już w domu, ale specjalnie mi to nie przeszkadzało. W hałaśliwej, gitarowej muzyce zespołu Nine Inch Nails zakochałem się od pierwszego słyszenia, a miłość ta trwa do dziś. Grubo ponad 15 lat.
Główny mózg zespołu – Trent Reznor – na razie odpoczywa od Nine Inch Nails, zabawiając swoją żonę i tworząc udane soundtracki do filmów. Złoty Glob i Oskar za muzykę do obrazu The Social Network na pewno zachęcają amerykańskiego multiinstrumentalistę do kolejnych eksperymentów na tym polu. W sumie może to i lepiej, bo ostatnie dokonania jego macierzystej formacji były dalekie od doskonałości, co przyzna każdy Ninoholik, tylko nie oficjalnie.
Miał też boski Trent kontakt z grami komputerowymi, a jakże. Wielki fan Dooma, twórca muzyki do Quake’a, niedoszły kompozytor oprawy dźwiękowej do trzeciego Dooma. Niedawno plotkowało się o powrocie Reznora do branży elektronicznej rozrywki i choć główny zainteresowany oficjalnie zaprzeczył, nie jest wykluczone, że w przyszłości dojdzie do kolejnych eksperymentów na tym polu.
Zapewne zapytacie, po jaką cholerę o tym wszystkim piszę. No cóż. Mój idol z czasów, gdy miałem jeszcze włosy do pasa, obchodzi dziś 46. urodziny, dlatego chciałem za pośrednictwem swojego bloga przekazać mu krótkie, ale szczere życzenia – najlepszego Trent, choć wiem, że i tak tego nie przeczytasz! A na deser jeden z moich ulubionych kawałków. NIN!