Dobrze jest się pośmiać, bo śmiech to zdrowie. Jeśli więc komedia śmieszy, to sukces murowany. Bo można się czepiać słabo rozwiniętych postaci, nieprzemyślanej fabuły lub złego doboru muzyki, ale jeśli przez większość seansu się rechoczesz, to ostateczna ocena nie może być negatywna. Całe szczęście, że Paul jest solidną komedią w każdym możliwym aspekcie i specjalnie czepiać się nie będę.
Chociaż nie - będę. Dlaczego, ach dlaczego film ten najwyraźniej wypadł z oferty polskiego dystrybutora? Światowa premiera miała miejsce w lutym i Paul już od pewnego czasu dostępny jest na DVD/BR, a u nas ani widu, ani słychu. Szkoda, bo poprzednie dziełka z Simonem Peggiem i Nickiem Frostem w rolach głównych naszych kin nie ominęły. Ale dość dygresji. O Paulu pisał kiedyś Rock, co nieco wspomniałem także ja w zestawieniu tegorocznych filmów s-f.
Paul w swojej konstrukcji przypomina mi komedię Fanboys - jest to wypełniona cytatami zabawa dla wyławiaczy przeróżnych nawiązań i jednocześnie niezłe kino drogi. A napisałem, że zabawne? Bo zabawne. Graeme i Clive to najlepsi kumple, którzy do USA przylecieli z Wielkiej Brytanii i mają do zaliczenia dwie rzeczy: Comic Con oraz podróż "pozaziemską autostradą" celem obejrzenia wszystkich UFO-atrakcji. Niemożliwy zbieg okoliczności sprawia, że dołącza do nich Paul - najprawdziwszy kosmita, który rozbił się w Stanach w 1947 roku i od tego czasu to jego podobizna stała się symbolem typowego obcego. Po ponad 60 latach spędzonych na Ziemi Paul bardzo chce wrócić do siebie, ale w tym celu nasze dzielne Angole muszą go podrzucić w pewne miejsce. Nie zdziwicie się zbytnio, jeśli powiem, że rządowi agenci ścigają Paula i wyprawa nie będzie zwykłą przejażdżką wśród amerykańskiego krajobrazu?
Film ma zaskakująco równy poziom (wykres tylko wskazuje, że czasem bywa nieco śmieszniej) - zaczyna się od króciutkiej retrospekcji, ale potem od razu wskakuje na Comic Con i zaczyna się mniej lub bardziej zabawna podróż. Śmiesznie jest od samego początku, ale to pierwsze spotkanie z prostackim i wulgarnym Paulem jest główną wylęgarnią gagów. Sam kosmita jest przy tym w zasadzie jedynym efektem specjalnym, jaki zobaczycie w filmie, ale jest zrobiony zacnie. Głosu i motoryki użyczył mu Seth Rogen, który podobno radził się Andy'ego Serkisa (Gollum) w kwestii "grania" w kostiumie do motion capture. Oczywiście Simon Pegg i Nick Frost również dają radę, choć jako duet nie wypadli aż tak fajnie, jak w Wysypie Żywych Trupów czy (w szczególności) Ostrych Psach. Dużym plusem są również smaczki dla miłośników Lucasa i Spielberga oraz ujawnienie, kto jest "tym złym" (bardzo adekwatnie dobrana osoba, nie ma co!). Ba, jest nawet coś w stylu lekkiego fabularnego twista na końcu. Nie bedziecie się nudzić.
Przestroga - humor miejscami opiera się na przeklinaniu i udowadnianiu, że ślepa wiara w Boga i religijne dogmaty to, delikatnie mówiąc, głupstwo (lub, jeśli wolicie cytat z Paula "horseshit!"). Poza tym raczej nie powinno być kontrowersji. Solidna, baaardzo mocna siódemka. Zabrakło Edgara Wrighta za sterem (wszak ten zrobił rewelacyjnego Scotta Pilgrima i nie mógł sie spotkać ze starymi kumplami), ale Greg Mottola (Supersamiec) też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Dobra zabawa!