Shinichirō Watanabe to człowiek, który w kwestii japońskiej animacji zrobił ilościowo niewiele, ale jeśli już się za coś weźmie to robi to co najmniej bardzo dobrze. Watanabe reżyserską przygodę zaczął od świetnego technicznie Macross Plus, później był klimatyczny Cowboy Bebop (był emitowany w TVP Kultura!), a ostatni ważnym projektem było anime, które dziś chciałbym Wam polecić. Dziełem tym jest Samplujący Samuraj, czyli Samurai Champloo.
Początek całej historii ma miejsce w małej herbaciarni, gdzie pracuje młoda, nieco naiwna, ale za to urocza i zdeterminowana Fu. Dzień minąłby jak zwykle, gdyby nie jeden z gości przybytku – temperamentny i lekko zwichrowany Mugen. Chcąc załapać się na darmowe jedzonko, młody wojownik proponuje uratować pewną niewiastę, do której przystawiają się sługusy lokalnego daimyō. Pokonanie kilku pachołków nie sprawia mu najmniejszego problemu, jednak w lokalu pojawia się trzeci główny bohater spektaklu – małomówny i nieco flegmatyczny Jin. Dwaj panowie po oględnym zbadaniu sytuacji i kurtuazyjnej wymianie uprzejmości stają do walki. Los jednak chce, że herbaciarnia staje w płomieniach, a Jin i Mugen zostają pojmani i skazani na śmierć. Na szczęście z opresji ratuje ich Fu, a w zamian prosi o pomoc w odnalezieniu Samuraja Pachnącego Słonecznikami. Tak oto zaczyna się historia przedstawiona w Samurai Champloo.
Mugen, Jin i Fu tworzą mieszankę iście wybuchową. Każde z nich posiada zupełnie inny charakter i to właśnie dynamika relacji między nimi jest jedną z głównych rzeczy, które wprost nie pozwalają nam oderwać się od ekranu. Z jednej strony mamy Mugena, czyli narwanego gościa pochodzącego z wyspy Ryukyu. Jeśli chaos postanowiłby zmaterializować się i przyjąć formę człowieka, to zostałby Mugenem. Zarówno charakter, jak i styl walki (połączenie breakdance i copoeiry) młodego wojownika są ucieleśnieniem nieprzewidywalności. Z drugiej strony mamy Jina – ronina, który w tajemniczych okolicznościach opuścił dojo jednego z największych mistrzów miecza w całej Japonii. Dystyngowany i powściągliwy z charakterystycznymi okularami na nosie, Jin jest kompletnym przeciwieństwem Mugena zarówno pod względem charakteru, jak i stylu walki. Z całej trójki najsłabiej wypada Fu. Jest ciekawą postacią, ma swoje motywy, ma cel, który za wszelką cenę chce osiągnąć, jednak momentami wydaje się, że autorzy skonstruowali ją tylko po to, by pchać całość historii w jakimś konkretnym kierunku. To chyba jedyny minus w tym anime.
Pomimo tego, że akcja osadzona jest w Japonii z okresu Edo, to podobnie jak to miało miejsce w przypadku Cowboy’a Bebopa Watanabe miesza w Samurai Champloo wiele motywów i gatunków. Już sam tytuł wskazuje, że odniesień do kultury hip-hopowej będzie sporo. I tak też jest. Za przykład niech posłużą chociażby styl walki i sposób ubierania się Mugena, obecność samuraja-beatboxera oraz pojawienie się pewnej „zielonej” używki pochodzenia roślinnego.
Praktycznie każdy z 26 odcinków mógłby być samodzielnym dziełem. Poszczególne epizody są ze sobą powiązane trójką bohaterów i ich główną misją, jednak wskazówki co do ostatecznego celu podawane są widzowi rzadko. Dopiero w kilku ostatnich odcinkach wyjaśnia się, dlaczego Fu szuka tajemniczego samuraja. Nie przeszkadza to jednak w pełni cieszyć się obcowaniem z tym anime. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Obok odcinków smutnych i melancholijnych znajdą się i czysto humorystyczne. Postacie pojawiające się tylko epizodycznie są bardzo dobrze nakreślone i widać, że wprowadzenie każdej z nich nie było przypadkowe. Warto tutaj zaznaczyć, że w większości epizodów znajdziemy masę odniesień do historii, kultury lub współczesności Japonii.
Technicznie nie mogę produkcji Watanabe niczego zarzucić. Postacie są bardzo ładnie narysowane, a animatorzy wykazali się nieprzeciętnym warsztatem. Całość oprawy graficznej Samurai Champloo jest bardzo „wakacyjna”. Ciepłe, pastelowe barwy wprost napełniają widza pozytywną energią. Nawet w czasie smutniejszych momentów czujemy, że słońce znowu wzejdzie. Animacja przez cały czas „daje rade”, a walki, których jest sporo, wyszły autorom wybornie. Oczywiście nie zobaczymy tu przegiętych pojedynków rodem z Bleach’a, ale na stuprocentowy realizm też nie mamy co liczyć. Jeśli chodzi o muzykę, to tutaj również mogę tylko i wyłącznie piać z zachwytu. Opening i ending chociaż są utrzymane w nieco innych klimatach świetnie wpasowują się w całość dzieła, a muzyka, którą słyszymy podczas seansu właściwego jest smakowitym eklektycznym koktajlem. Za przykład niech posłuży fakt, że w jednym z odcinków mamy zarówno utwór The Million Way of Drum autorstwa Force of Nature, jak i Obokuri Eeumi śpiewany przez Ikue Asazaki.
Samurai Champloo jest anime BARDZO dobrym. Autorzy nie przesadzili zbytnio w żadną stronę i udało im się zbalansować wiele elementów składowych tego dzieła. Dlatego też osoby, które narzekają na monotematyczność bądź zbytnią „japońskość” niektórych anime powinny łyknąć Samuraia Champloo bez przepity. Jeśli trapi Was pustka serialowa, to przygody Mugena, Jina i Fu będą świetną rozrywką. Zwłaszcza podczas tych średnio wakacyjnych dni.
PS. Na deser ending: Shiki no Uta - MINMI