Dawno, dawno temu, gdy byłem jeszcze szczęśliwym uczniem pierwszej, czy też drugiej klasy, do polskiej telewizji zawitał nowy amerykański serial. W sumie to do samej premiery nie bardzo było wiadomo o co chodzi - jakieś roboty, jakieś potwory... To chyba te, no... Transformary (7-latek najczęściej bardzo daleki jest od poprawnego nazewnictwa, choć tu akurat trafiłem całkiem blisko)! Cóż, trzeba przyznać: sporo się pomyliliśmy. Transformers od Power Rangers różni się całkiem sporo, ale jako dzieciaki nie zwracaliśmy na to specjalnie uwagi. Szczególnie, że to, co liczyło się najbardziej - olbrzymie roboty - było w każdym odcinku.
Pytanie kontrolne: wiecie o czym opowiada fabuła Mighty Morphin Power Rangers? Na tak postawione pytanie padają zwykle dwie odpowiedzi. W tej pierwszej - zwykle formułowanej przez osoby w moim wieku, lub ode mnie starsze - pojawiają się słowa klucze, takie jak: Różowa Wojowniczka, Zordon, Alpha 5, Rita, Lord Zed. Druga definicja będzie z kolei kręciła się wokół jakiś dziwactw (patrząc z perspektywy mojego pokolenia) - jakieś Dino Grzmoty, jakaś Mistyczna Moc, czy inni samuraje. Ci pierwsi zrozumieją o czym dzisiaj piszę. Ci drudzy... cóż, może ktoś się dowie, że ten serial powstał na długo zanim się urodzili. Nadzieja jest - niedawno słyszałem w pociągu rozmowę dwóch gimnazjalistów, którzy z przejęciem rozprawiali na temat Motomyszy z Marsa, więc może i ci się nawrócą.
Fabuła pierwszej serii Power Rangers kręci się wokół postaci złej czarownicy Rity Repulsy (w polskiej wersji: Rity Odrazy), która zostaje przypadkiem wraz ze swymi sługami uwolniona przez ziemskich astronautów ze swojego więzienia na Księżycu. Babsko to cholernie wredne, a po dziesięciu tysiącach lat zamknięcia z grupą idiotów, pała wręcz nieziemską chęcią zemszczenia się na mieszkańcach planety, którzy zgotowali jej ten niewesoły los. Całe szczęście, Ziemia od milleniów chroniona jest przez wojowników, którzy wykorzystując do walki swoje umiejętności oraz specjalne, niemal mistyczne moce, gotowi są stawić czoła siłom zła. Piątka młodych Ziemian, skupiona pod przewodnictwem wiekowego (dosłownie) Zordona, rusza więc do boju z Ritą Repulsą i jej kolejnymi tworami starającymi się zniszczyć naszą ukochaną planetę.
Uprzedzając złośliwe komentarze - tak, Power Rangers był jedynie zamerykanizowaną wersją japońskiego serialu. Tak, serial nie miał wybitnej fabuły. Tak, był powtarzalny i schematyczny. Pytanie tylko: kogo to wszystko obchodzi, skoro były wielgachne roboty, które czasami biły się nawet ze sobą? :)
Nie będę tutaj rozpisywał się na temat wartości, jakie niósł wraz z sobą serial. Podobno są - nie wiem, nigdy się nad nimi nie zastanawiałem i wszelkie takie rozważania zostawiam innym. Ja pamiętam ten serial z innych powodów (czytając to, bierzcie poprawkę na mój sentyment): świetnie zrealizowane sceny walk, humor, całkiem fajnie przedstawionych bohaterów... no i roboty, które były chyba dla 7-latka najważniejsze. Do dziś doskonale pamiętam, jak na każdej przerwie bawiliśmy się w Rangersów i kłóciliśmy o to kto ma być kim - każda dziewczyna chciała być Kimberly (dla niezorientowanych - Różowa Wojowniczka), każdy chłopak Jasonem (Czerwony Ranger). Nie zawsze wychodziło ale nawet przy dziesięciu dzieciakach z powodzeniem każdy zostawał Rangerem. Nie pytajcie jak, nie pamiętam już. W każdym razie musieliśmy całkiem sporo wyprzedzić scenarzystów, którzy dopiero po paru latach stwierdzili, że Rangersi są na każdej zamieszkałej planecie. Cóż, dziecięca kreatywność jak zawsze bije dorosłych na głowę.
Co dzisiaj wyróżnia Power Rangers od konkurencji? W zasadzie nic. Idiotycznie wyglądające gumowe potwory, przeciętne roboty, schematyczna fabuła. Mimo wszystko, serial nadal ma jakąś dziwną siłę, którą do siebie przyciąga - wystarczył przypadkiem odkryty na YouTube filmik "Green Ranger Tribute", żebym odgrzebał w czeluściach Internetu odcinki ze złym, zielonym Rangerem i zaczął je oglądać z takim samym przejęciem, jak piętnaście lat temu. Jedyne, co do dziś trzyma w tym serialu poziom to muzyka - opening, z naprawdę niezłą gitarą oraz "Go, Green Ranger, go!" to do dziś kawał niezłej muzyki. Szczególnie, wobec ogólnego "zhannahmontanienia" współczesnych seriali dla dzieci.
Na koniec pytanie, które stawiam zawsze przy okazji takich tekstów: jak Wy, zapatrujecie się dziś na ten serial? Jakie macie wspomnienia? Bo nie wmówicie mi, że nigdy tego nie oglądaliście!