Sześć godzin to wystarczająco wiele czasu, by ukończyć kampanię w Call of Duty: Modern Warfare 3, ale w przypadku Skyrim możemy mówić co najwyżej o liźnięciu fragmentu gry. Piąta odsłona cyklu The Elder Scrolls tradycyjnie onieśmiela swoim rozmachem, za co jej twórcom należy się ogromne uznanie. Już teraz wiem, że ta jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji tego roku wyjmie mi co najmniej kilkaset godzin z życia, bo nie spocznę, póki nie zgłębię wszystkich jej tajemnic.
Mimo że Oblivion wszedł mi na dwa razy i musiałem posiłkować się modami, żeby go ukończyć, pokładałem w Skyrim wielkie nadzieje. I jak na razie, nie zawiodłem się. Owszem, tradycyjnie znajdzie się tu sporo rzeczy do poprawy (na pewno słabiutko zrealizowany panel ewkipunku), ale bawię się dużo lepiej niż na początku w "czwórce". Niewątpliwie duża w tym zasługa krainy, w której rozgrywa się akcja "piątki" oraz fenomelnalnego klimatu (nic tak nie rajcuje, jak samotne wspinanie się na górski szczyt podczas intensywnej śnieżycy), potęgowanego przez - jak zwykle - doskonałą muzykę Soule'a.
Podobają mi się też drobne innowacje, jak np. typowe dla serii Gothic aktywności (gotowanie, wydobycie rudy, praca w tartaku) oraz natłok losowych, drobnych questów - co prawda na ogół typowych "fedeksowych" popierdółek, ale sprawiających wrażenie, że świat wokół mnie żyje. Pijaczek szukajacy butelczyny, atrakcyjna niewiasta potrzebująca pomocy z nachalnym typem. Niby nic nie znaczące, proste rzeczy, ale jednak pozwalają one lepiej wtopić się w ten świat.
Cieszę się niezmiernie, że jestem dopiero na początku tej przygody, bo widziałem zaledwie ułamek tego, co przygotowała Bethesda. Nie wiem jak się skończy wyprawa do Skyrim i czy po jej ukończeniu będę równie zachwycony, ale na tę chwilę mogę powiedzieć jedno - jeśli postanowiłeś nie sięgać po TESV, przemyśl jeszcze raz swą decyzję!