Czy wiecie, że już za tydzień są Święta? Wiem, że patrząc za okno można mieć co do tego wątpliwości, ale tak: już za 7 dni mamy Wigilię. Dla (prawie) wszystkich studentów to upragniony czas powrotu do domu i normalnego (nareszcie) jedzenia. Jakoś tak wyszło, że tegoroczną przerwę świąteczną spędzę bez swojego wiernego PC-ta. No cóż - co komputer stacjonarny, to komputer stacjonarny, nie bardzo opłaca się go na tydzień targać przez pół kraju. Aby się nie zanudzić, postanowiłem więc nabyć jakiś ciekawy i w miarę tani tytuł na moją wysłużoną PS One (tak, nadal są ludzie, którzy posiadają tą konsolę :)). Po kilku dniach przeglądania Allegro i świecącego pustkami polskiego eBaya, wybór mój padł na "Yu-Gi-Oh: Forbbiden Memories". O swojej nowej zabawce napiszę z pewnością po Świętach, gdy już porządnie ją sobie ogram, dziś krótko zaś o serialu anime, który zapoczątkował swego czasu szał na wszystko, co tylko miało w nazwie "Yu-Gi-Oh!". Tym samym inicjuję nowy cykl tekstów na temat anime, które szczególnie utknęły mi w pamięci i które wszystkim polecam. Zapraszam do lektury.
Głównym bohaterem serii jest dość nieśmiały chłopiec, Yugi Muto, uwielbiający wszelkiego rodzaju gry, a szczególnie cieszące się wyjątkową popularnością Pojedynki Potworów (Duel Monsters). Pewnego dnia, za pośrednictwem dziadka, wchodzi on w posiadanie tajemniczej układanki zwanej Millenium Puzzle (w polskiej wersji: Pasjans Millenijny). Złożenie przedmiotu zajmuje małemu Yugiemu wiele tygodni, kończy się jednak sukcesem i nieoczekiwanym odkryciem. Jak się bowiem okazuje, wewnątrz Millenium Puzzle zamknięta została czyjaś pozbawiona wspomnień dusza, która szybko zadomawia się w ciele chłopca, wspódzieląc z nim jego umysł. Główna oś fabuły obraca się właśnie wokół tych dwóch postaci i próby odzyskania pamięci przez mieszkańca Millenijnego Przedmiotu.
"Yu-Gi-Oh!" to klasyczny shounen, do którego można usiąść i bez obaw obejrzeć kilka odcinków pod rząd, nie wysilając przy tym nadmiernie głowy,rozgryzaniem kolejnych wątków pobocznych i relacji pomiędzy bohaterami. Tutaj liczy się przede wszystkim akcja i kolejne pojedynki karciane – fabuła, choć nie pozbawiona znaczenia, znajduje się na zdecydowanie dalszym planie. W sposób prosty i przejrzysty skonstruowane są również wszystkie występujące w serialu postacie, z góry jasno sklasyfikowane jako dobre, bądź złe, "bez światłocienia", jakby rzekł poeta (no dobra, mamy Seto, który jest gdzieś pomiędzy).
W tym momencie ktoś może zapytać, co takiego pasjonującego może być w ciągnących się przez kilka-kilkanaście odcinków pojedynkach karcianych? Odpowiedź jest taka, że... nie wiem. :) Mnie, jako wielbiciela dobrych fabuł, przy "Yu-Gi-Oh!" trzymała przede wszystkim chęć dowiedzenia się kim jest alter-ego Yugiego i dlaczego zamieszkało właśnie w jego ciele. Inna sprawa, że seria naprawdę ma "epickie" chwile, gdy szczęka po prostu opada na ziemię. Przede wszystkim są to finałowe walki każdego sezonu (Yugi kontra Marik Isthar i Ragnarok w wykonaniu tego pierwszego!), w międzyczasie można również jednak trafić na perełki, dla których warto przemęczyć te, bagatela, 224 odcinki.
Żeby nie było jednak zbyt różowo – seria w pewnym momencie zaczyna po prostu nużyć, a fabuła coraz bardziej goni w piętkę. Sam obejrzałem jedynie trzy z pięciu sezonów, a resztę pozwoliłem sobie po prostu streścić evilmg-owi, wracając jedynie do czterech ostatnich, naprawdę dobrych, odcinków.
Na dzisiaj to tyle - następnym razem wezmę na tapetę swoje ulubione anime, a więc "Neon Genesis Evangelion". No, chyba że pomysł cyklu się nie przyjmie, ale to już zależy tylko od Was. :)