Prometeusz - pewnych tajemnic lepiej nie ujawniać (spojlery) - eJay - 21 lipca 2012

Prometeusz - pewnych tajemnic lepiej nie ujawniać (spojlery)

Ridley Scott od czasu Black Hawk Down wyraźnie nie może sprostać wymaganiom fanów. Legendarny reżyser w XXI wieku stał się ledwie wyrobnikiem kina rozrywkowego. Mając do dyspozycji ogromne budżety przekuwa je na wyłącznie poprawne, letnie hity. Kiedy jednak ruszył w podróż do swoich źródeł i zapowiedział nowy obraz w uniwersum Obcego rozpaliła się we mnie ogromna ciekawość, ale również wiele pytań. Czy Scott nie zapomniał jak się kręci dobre science-fiction? Czy temat Ksenomorfów nie został dostatecznie wyeksploatowany? Wątpliwości się mnożyły, ale wraz z pierwszym zwiastunem uwierzyłem, że Ridley wybrał się na 33-letni urlop i teraz wraca w pełnej glorii oraz chwały na tron. Nikt po tej zajawce nie mógł podejrzewać, że Prometeusz może się nie udać:

Problem w tym, że twórcom zajawki należy się specjalna nagroda. Dokonali rzeczy wielkiej, gdyż zamaskowali kapitalnymi urywkami, montażem oraz efektami dźwiękowymi większość głupot, którym najnowszy obraz Scotta jest wypełniony po brzegi. Daleki byłbym od ukrzyżowania twórcy Łowcy Androidów, większość wad tytułu wynika z niesamowicie dennego scenariusza. Scott usilnie próbował sklecić coś z sensem, ale efekt końcowy jest zupełnie odwrotny - Prometeusz to nietrzymająca się kupy przygodówka o eksplorowaniu pewnej jaskini na obcej planecie. Jeżeli liczycie na dreszcze, które odczuwała załoga Nostromo oraz żołnierze marines na LV-426 to wyjedziecie z sali kinowej kompletnie zawiedzeni.

Gwoli wyjaśnienia, Prometeusz nie jest katastrofą, znam co najmniej tuzin gorszych produkcji. Od strony wizualnej to akurat znakomita produkcja i co najważniejsze, wcale nie oczojebna. Scott wrócił tutaj do klasycznej szkoły scenograficznej, która zakłada mniejsze użycie CGI kosztem realistycznych konstrukcji. Animację komputerową ograniczono do rozsądnego minimum (głównie do krajobrazów i potworków). W rezultacie Prometeusz przez pierwsze 45 minut na przekór wszystkim hejterom jest naprawdę fajny, bo skupia się na odkrywaniu tajemnic w lokacji, która jest namacalna. Wszystkie korytarze, tunele, komnaty wyglądają wystrzałowo i klimatycznie. Duża w tym zasługa również Dariusza Wolskiego, który namówił Scotta, aby kręcić film wyłącznie w 3D. Decyzja okazała się słuszna, bo Prometeusz prezentuje się olśniewająco.

Ładne widoki oraz gęściutka atmosfera ekspedycji przegrywają jednak w starciu ze wspomnianym na wstępie skryptem. Scott porwał się na bardzo trudną misję chcąc wyłożyć jak kawę na ławę temat pochodzenia homo sapiens. Zmieszał przy tym rozmaite wątki dotyczące religii, nauki, duchowości, cielesności oraz...Ksenomorfy. Nie ulega wątpliwości, że Prometeusz posiada DNA uniwersum Obcego, nawiązania są aż nazbyt oczywiste. Natomiast nagromadzenie sporej liczby pytań nie pociągnęło za sobą konkretnych odpowiedzi. Obraz Scotta to w sumie taki rollercoaster, który pędzi przed siebie zostawiając za sobą intrygujące zagadnienia. Kiedy wydaje się, że film łapie właściwy rytm fabuła zmienia swój bieg, by skupić się na innym elemencie. Z początku odnosi się to do wiary głównej bohaterki w to, iż może na obcej planecie stawić czoła swojemu stwórcy co złamie jej chrześcijański porządek świata. Później do dzieła wkracza android David (zacny w tej roli Michael Fassbender), który zdaje się chcieć dorównać ludziom i odczuwać emocje. Pojawia się także kwestia Space Jockeyów oraz ich wypadku, na którego „odtworzenie” załapuje się ekipa, Scenarzyści podrzucają również śladowe ilości mutacji, zagadnienia dotyczące życia wiecznego oraz filozoficzne blubry o sensie odkrycia początków naszej egzystencji.

UWAGA TERAZ BĘDĄ SPOJLERY!!!

Prometeusz na żadne z tych zagadnień tak naprawdę nie odpowiada. Film miał może jakieś ambicje, ale pogrzebały je kretynizmy fabularne oraz irracjonalne zachowania naukowców, którzy paradoksalnie nie grzeszyli inteligencją. To prawdziwe show spod znaku dziwacznych, zahaczających o totalny debilizm scen. Nie chodzi już nawet o słynną „cesarkę w 30 sekund” Shaw, która po takiej operacji prawie w ogóle nie traci wigoru. Większość punktów zapalnych powstała „bo tak”. Dotyczy to nie tylko ostatniego aktu, ale generalnie całej historii. Dla przykładu, załoga trafia na ślady obcego życia niemalże natychmiast po wejściu w atmosferę – wystarczyło wskazać palcem podejrzane miejsce. Z zastanawiającą niekonsekwencją twórcy podeszli też do rozmiarów tuneli, przez które przemierza grupa jajogłowych. W jednym przypadku ucieczka trwa kilkadziesiąt sekund, innym razem zwyczajnie się gubią mimo posiadania supernowoczesnego sprzętu i sond mapujących wnętrze. Inna sprawa to sam wygląd Jockeyów, który zostaje zdradzony w pierwszej scenie (cóż za napięcie!!!). Umięśniony albinos to zdecydowanie nie jest to czego oczekiwałem oglądając po raz pierwszy Ósmego pasażera Nostromo.

TU ZNAJDUJĄ SIĘ JESZCZE WIĘKSZE SPOJLERY!!!

Film Scotta co prawa zdradza nasze pochodzenie, ale jest to jedna z najbardziej banalnych i ogranych klisz w ogóle. Napiszę więcej – wielka tajemnica jaką reżyser wraz z Lindelofem (scenarzysta) karmił publiczność okazała się gówno warta. Space Jockeye zapładniający planety po wypiciu czarnej mazi? O rly? Czy to czasem nie jest enta gadka o tym jak to kosmici odpowiadają za stworzenie życia na Ziemi? Serio, czy Scott naprawdę myślał nad tym tyle lat i jedynie co wymyślił to delikatnie przerobiony motyw wałkowany przez wszystkich naukowców i filozofów tego świata?

Bezsensowny jest również udział Ksenomorfów w całym widowisku. Jeden w formie płaskorzeźby (twórcy szybko ucięli jakikolwiek interpretacje widzów – to zwykły easter egg), drugi w wersji pterodaktylowej, który ma usilnie przekonać Nas, że to dzieje się naprawdę w tym samym uniwersum. Oczywiście głupot i niedorobionych, przestrzelonych pomysłów jest więcej – wymuszony seks między Elbą a Theron (tylko po to, aby rzucić dwójkę innych badaczy na pożarcie kosmicznemu wężowi), niedorobiona choroba Hollowaya (ileż byłoby frajdy, gdyby przytargano go na statek), supernowoczesna maszyna medyczna przeznaczona tylko dla mężczyzn i potwornie zmarnowany Guy Pearce.

KONIEC SPOJLERÓW

W sieci można zauważyć sporo głosów oczekujących na wyjaśnienia w ewentualnym sequelu. Dla mnie nie jest to specjalnie dobra wiadomość. Film powinien być dziełem autonomicznym. Nie można sobie ot tak olewać 90% wątków, by zostawić miejsce do interpretacji.  Pierwszy Obcy jest genialny, bo przedstawia prostą historię bez zbędnych komplikacji. Kontynuacja skorzystała z pozostawionej furtki i wystartowała z zupełnie innego pułapu traktując wroga jako grupę niebezpiecznych robali. Fincher z kolei domknął historię Ripley, a Jenuet ostatecznie postawił pieczątkę (mimo, że jest to najsłabszy film z serii). Czym jest Prometeusz? Jest pseuo-Alienem i pseuofilozoficznym kinem science-fiction utkanym z klisz.

Powyższe wątpliwości i tak nie są w stanie opisać jak bardzo zwiedzony wyszedłem z seansu. Ridley Scott to artysta, który pobudził mitologię Jockeyów i obcych w 1979 roku, a w 2012 przemielił ją na zwykłą papkę. Prometeusza cechuje chyba najgorsza możliwa rzecz na pograniczu nauki oraz fikcji. Nawet biorąc pod uwagę absurdalność w wyglądzie stworków, rozchodzący się dźwięk w kosmosie, warunki atmosferyczne na odległej planecie i związki homo sapiens z kosmitami – jest to obraz pozbawiony logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego, czyli czegoś co pozwala analizować, skłaniać do przemyśleń, a nader wszystko interesować się fabułą przez 120 minut bez zadawania pytań „po co oni to robią?”. Wielka szkoda, miało być pięknie. Jest pięknie i głupio.

OCENA 3,5/10

eJay
21 lipca 2012 - 18:01