Off Festival 2012 – redukcjonistyczna relacja z koncertów dzień drugi - Hed - 12 sierpnia 2012

Off Festival 2012 – redukcjonistyczna relacja z koncertów, dzień drugi

Po dniu pierwszym, był dzień drugi. Mowa oczywiście o OFF Festivalu, z którego postanowiłem zrobić relację w ubiegły weekend. Na część drugą tego profesjonalnego przeglądu trzeba było czekać cały tydzień. Cóż z tego, skoro mam sporo fachowych uwag na temat wyglądu i ruchu scenicznego muzyków. I parę nieśmiałych wzmianek o muzyce, która, niestety, przeszkadzała w podziwianiu stylizacji zagranicznych artystów.


Baroness

Metal. Ostatni raz słuchałem go 10 lat temu mając na sobie bluzę Vadera i spodnie clinica. To unikatowe połączenie subkulturowe, które usilnie promowałem przez kilka miesięcy, nie przyjęło się najlepiej. Skutek był taki, że miałem sporo ubrań nie nadających się do niczego i zniechęciłem do siebie reprezentantów obu stylistyk. Uraz i trauma pozostała na całe życie, więc do tego koncertu podchodziłem ostrożnie. Jednak pojawiłem się na miejscu w asyście piekarskiego felietonisty i poety. To jest odwagą – powiedziałby Onar z Płomienia 18L.

Okazało się, że Baroness grają bardzo przyjemną, w ogóle niemetalową (w węższym rozumieniu oznaczającym satanistyczny bełt) muzykę, przy której dobrze się buja, odpoczywa i peroruje. Mając za tło ten melodyczny i całkiem przyswajalny niemetal opracowaliśmy całkowity i kompletny plan przyszłorocznego festiwalu, gdzie obok recitalu Smarki Smarka w wykonaniu gwiazd polskiej muzyki (Ryszard Rynkowski w Kawałek o pieniądzach, Maryla Rodowicz w Najki), pojawiłby się stand-up „Wesoła Fronda” (przedstawiający zdystansowane i pełne autokrytycznego humoru podejście do wartości prawicowych) oraz specjalny koncert „Obrońcy Hardkoru grają Betonową Transcendencję” (wielki reunion po latach!). Jak widać, Baroness wspiera kreatywność.

Ocena: Metal bez szatana, 5 na 10

 

Mikołaj Trzaska gra „Różę”

Róża to film przyciężki na tyle, że gdyby nie presja społeczna napisałbym, że pociłem się i miałem wilgotne oczy. Nie byłem pewny, czy udanie się na ten koncert nie przywróci czasem traumatycznych chwil z kina. Nazwisko artysty przyciąga jednak uwagę i trudno przejść obok niego obojętnie (miuość). Było warto, bo te kompozycje jazzowe wypadły naprawdę dobrze, o ile tylko stało się wystarczająco blisko sceny. W innym przypadku słyszało się równoległy występ The Wedding Present grany kilkaset metrów dalej.

Trzaska i reszta muzyków grali cicho, w skupieniu i z namaszczeniem, ale jednocześnie bawiąc się tym co robią. Słuchacze byli raczej zauroczeni, co przy tak trudnym materiale i w takich okolicznościach, chyba jest pewnym osiągnięciem. Nie wiem, nie znam się na muzyce, nie potrafię nawet nazwać wszystkich instrumentów, jakie tam słyszałem. Ważne jest to, że nie słyszałem żadnych rasistowskich żartów nad ramieniem.  

Ocena: Trzaska się nie trzaska (tak, żenujący kalambur), 6 na 10

 

Thurston Moore

Soooonic Youuuth. Thurston Moore ma w sobie tylko pierwszą część tej frazy, bo gościem jest niemłodym. Solowy projekt członka legendarnej grupy to, no właśnie, solowy projekt. Trudno było się ekscytować, tym bardziej, że Moore grał przeplatankę kawałków niezbyt „cool” i może trochę „cool”. I nadużywał właśnie tego słowa, które z tego co mi doniesiono, już w ogóle nie istnieje (chyba, że w odrestaurowanej popkulturowo frazie repetytywnej). Także, fajnie było zobaczyć legendę w akcji, chociaż sama akcja nie była szczególnie fajna.

Ocena: Thurston Moore, roger that, 3 na 10

 

Shangaan Electro

Rok temu w namiocie, w którym mieli grać Shangaan Electro przeżyłem rzadki w moim nihilistycznym życiu kontakt z uduchowieniem. Chodzi o koncert Omara Souleymana, którego charyzma przyćmiła innych artystów. Shangaan Electro, podobnie jak Souleymana, parają szybkie rytmy odgrywane z keyboardu oraz wplątywanie w ten prymitywny, ale też antropologicznie pierwotny chaos etnicznych naleciałości. Tak przynajmniej akademicko wydedukowałem z opisów i relacji. Ale wiecie jak to jest, życie boli.

Zaczęło się w zasadzie dobrze – na scenie pojawiła się afrykańska husaria uzbrojona w plastikowy keyboard. Wprowadzeniem było coś, co przypominało modlitwę. Duch Omara unosił się w powietrzu, ale kilka minut później dyskretnie się ewakuował. Muzyka ogólnie była zabawna, o ile można powiedzieć tak o bitach w tempie 189 BPM. Mimo tego, po trzecim ziewnięciu wypełzliśmy bocznym wyjściem w poszukiwaniu innych przygód.

Ocena: Jakie szybkie bity, nogi same tańczą... 2 na 10

 

Iggy Pop

Iggy to boss – co do tego nie ma wątpliwości. Należy się mu szacunek za zagranie koncertu składającego się z największych hitów, przy których świat „buntuje się” od... dekad? Brzmieniowo było to potężne, więc osoby, które miały zamknięte oczy rzeczywiście mogły poczuć energię. Niestety, ja patrzyłem i chłonąłem całe wydarzenie wszystkimi zmysłami, przez co do teraz miewam egzystencjonalne niepokoje i nie sypiam już tak dobrze.

Koncert był groteskowy. Wyobraźcie sobie starszych ludzi, którzy wyskakują na scenę i próbują zachowywać się jak nastolatki. Nie mogłem oderwać wzroku od tego wydarzenia, bo czekałem na tragedię. Nikt co prawda się nie wywrócił i nie skonał, ale każda sekunda przedsięwzięcia była wysiłkiem dla jego gwiazd. Z drugiej strony, co Iggy Pop może zrobić innego? Przecież nie usiądzie z gitarą i nie zaśpiewa Bema pamięci żałobny rapsod.

Ocena: Rozczarowanie, nie było stage’a divingu, 4 na 10  

 

MF DOOM

Występ tego artysty może śmiało zostać uznany za najgorszy koncert na całym OFFie. Gasną światła. Wychodzi gość z brzuchem w wyświechtanym dresie i z maską na twarzy. Typ, który nawet nie postarał się o DJ-a z prawdziwego zdarzenia i gra z laptopa. Zamiast przywitania, mamrocze coś do mikrofonu i zaczyna klepać kolejne niezrozumiałe utwory jednostajnym głosem, od czasu do czasu chichocząc pod nosem z ich głupoty. Zupełny brak profesjonalizmu i poszanowania dla odbiorców, którzy zapłacili niemało, żeby zobaczyć „legendę” na żywo.

Tak podsumować te kilkadziesiąt minut mógłby ktoś, kto nie rozumie fenomenu Daniela Dumille’a. To nie artysta hip-hopowy, jakich dzisiaj mamy na pęczki. DOOM to performer i konceptualista. W kreowane przez niego postacie wpisuje się właśnie taki antyshow, w którym nic nie jest zapięte na ostatni guzik, a bohater nie potrafi nawet podrzucić mikrofonu. Pod tą upozorowaną niedbałością kryje się tekściarski, producencki i „wykonawczy” geniusz.

Ocena: DOOM znowu gruby, 8 na 10

Hed
12 sierpnia 2012 - 16:43