Gdybym miał sugerować się wyłącznie pierwszym wrażeniem, napisałbym, że Alan Wake to gra absolutnie wyjątkowa, cechująca się nie tylko niebanalną fabułą i wspaniałą oprawą audiowizualną, ale też kapitalnym klimatem. Miałbym ku temu solidne podstawy, bo też na początku dzieło rodem z Krainy Tysiąca Jezior dosłownie wbiło mnie w fotel i nie pozwoliło odejść od monitora przez całe popołudnie. Niestety, im dłużej trwał mój pobyt w miasteczku Bright Falls, tym większe zacząłem odczuwać znużenie. W rezultacie zaliczenie tej długiej, bo trwającej ponad dziesięć godzin przygody, zajęło mi prawie dwa tygodnie, a w końcówce do odpalenia gry dosłownie się zmuszałem. Radość obcowania z tą strzelaniną skutecznie odebrała im jej najpoważniejsza wada – monotonna i nudna jak flaki z olejem rozgrywka.
Głównym problemem Alana Wake’a jest to, co na papierze prezentuje się interesująco, a w praktyce tak sobie: walka i wszystko co z nią związane. W fińskim produkcie przeciwników spowił kluczowy dla fabuły Mrok, co oznacza, że stali się oni całkowicie odporni na pociski wypluwane z broni palnej. Dość szybko okazuje się, że nieśmiertelność rywali można zniwelować tylko w jeden sposób – kierując odpowiednio długo w ich stronę jakiekolwiek źródło światła, czyli w większości wypadków latarkę. Kiedy uda nam się wykorzenić ciemność chroniącą wrogów, można zadać im obrażenia tradycyjną metodą, prując do nich z rewolwerów, strzelb i karabinów. Tutaj Alan Wake to klon Payne'a bez bullet-time'a.
O ile początkowo rozwiązanie to sprawdza się bez zarzutu, tak później zaczyna być po prostu męczące. Winę za to ponosi bardzo ubogi garnitur przeciwników (miś zwykły, miś szybki i miś duży, najbardziej wytrzymały) oraz oklepane sekwencje, które zamiast urozmaicać rozgrywkę, drażnią powtarzalnością. W Alan Wake na przemian eliminujemy ludzi lub ptaki, niszczymy atakujące nas przedmioty (beczki, wagoniki itp), wysysamy Mrok z „opętanych” maszyn rolniczych i budowlanych, a raz na ruski rok wsiadamy za kierownicę, by rozjeżdżać oślepionych rywali. I tak w koło Macieju, od samego początku aż do końca. Najfajniejszym przerywnikiem od tej żmudnej sieczki są etapy rozgrywające się w dzień, bo wtedy Wake wreszcie chowa latarkę i przestaje strzelać. Niestety, takie fragmenty należą do rzadkości, a oczywiście im bliżej końca, tym walk jest więcej i stają się one coraz bardziej uciążliwe.
Zapytacie zapewne, po kiego grzyba się czepiam, skoro Alan Wake niczym w tej kwestii nie różni się od innych strzelanin. W końcu tam też przez kilka lub kilkanaście godzin z rzędu kładziemy pokotem tysiące wrogów i wszystko jest w porządku. I poniekąd będziecie mieć rację, ale pamiętajcie, że w każdym porządnym shooterze wyzwanie jest stopniowane, lokacje zmieniane, a na placu boju pojawiają się rywale zmuszający nas, jeśli nie do zmiany taktyki walki, to przynajmniej do większego wysiłku. W produkcie firmy Remedy każdy z tych aspektów został w jakimś sensie położony. Lokacje są bardzo monotonne, nocne spacery po lesie nużące, przeciwnicy przestają zaskakiwać po zaliczeniu dwóch z sześciu epizodów, a poziom trudności nie rośnie nigdy, wręcz przeciwnie – maleje, bo w końcówce dostajemy taki ładunek ułatwiaczy (flary i granaty błyskowe), że silić się na tradycyjne potyczki po prostu nie ma sensu.
Gwoli ścisłości, posiada Alan Wake również swoje dobre strony. Piekielnie dobrze wygląda, ma fantastycznie mroczny klimat (były ciarki, oj były), porządnie dobranych aktorów i przyzwoite udźwiękowienie, a także przyjemnie prowadzoną fabułę i ciekawą strukturę, z opowieścią podzieloną na kolejne odcinki, jak w typowym amerykańskim serialu - z obowiązkowym cliffhangerem! Niestety, przede wszystkim jest to gra, a w grze do cech pozytywnych ma się zaliczać przede wszystkim rozgrywka. Tutaj nie jest już tak różowo, czemu dałem wyraz powyżej. Nigdy nie przypuszczałbym, że tak doświadczone studio może mnie skutecznie zniechęcić do zaliczenia tej niebanalnej skądinąd przygody, zwłaszcza po tak obiecującym początku. Szkoda.
Ocena? Za pierwsze dwa epizody 90, po ukończeniu całości mocno naciągane 70.