Młody chłopak odkrywa, że dzieli ciało z drugą osobą. Z początku żyją na przemian, co drugi dzień. "Drugi" okazuje się silniejszy i ekspansywny, a przyszłość "pierwszego" staje pod znakiem zapytania. Kim właściwie jest? Która z osobowości jest tą prawdziwą? Czy jedna z nich w końcu wchłonie drugą?
Wpis zawiera duże spoilery z gry Shadow of the Colossus i jeśli nie macie za sobą tej przygody (obojętnie, w której wersji), lepiej nie czytać go do czasu ukończenia rozgrywki.
Shadow of the Colossus – zarówno oryginał z PS2, jak i remaster HD oraz świeżutki remake – nie rozpieszczają nas zbyt wieloma detalami dotyczącymi fabuły czy świata przedstawionego, wiele elementów pozostawiając domysłom. Na przykład kwestię tego, jak oceniać działania Dormina – prastarego bytu, który zleca nam zabicie tytułowych kolosów. Na pierwszy rzut oka wydaje się on głównym antagonistą gry, złym bytem o niecnych intencjach… tyle, że nie do końca. Pewne fakty sprawiają, że ocena moralna działań Dormina wykracza poza tak jednoznaczną klasyfikację.
Mam wrażenie, że oczekuję zbyt wiele, gdy liczę na dyskusje na poziomie w komentarzach pod artykułami na największych portalach i w mediach społecznościowych. Spodziewam się, że konkretna tematyka przyciągnie znawców tematu, którzy chętnie wymienią się spostrzeżeniami i poglądami na opisane w kilku akapitach w tekście powyżej zagadnienie. A potem jest rozczarowanie, bo zamiast tego nie ma nic lub jest festiwal trollowania i obrzucania się brzydko pachnącymi substancjami.
Usiądźcie moi mili, dzisiaj usłyszycie opowieść o talencie. A nawet o wielu talentach. Trochę jak w znanej wielu biblijnej przypowieści, ale wzbogaconej o element, który każdą historię czyni ciekawą. Smoki! Chcecie więcej? Proroctwa zbawiciela (…ale konsoli, nie ludzkości), nagłe zwroty akcji, w końcu tragiczna śmierć. Część z Was może być zaznajomiona z niektórymi aspektami tej opowieści, część być może miała sposobność brać w niej udział, jednak dla niektórych pozostaje ona obcą. A tytuł jej? LAIR.
Jakiś czas temu, jeszcze przed premierą trzeciego Wiedźmina, udało mi się skończyć najnowszą odsłonę serii Dragon Age – Inkwizycję i przyznam szczerze, że dziwią mnie wszelkie dane jej tytuły gry roku czy inne wyróżnienia. Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę na nowym dziele BioWare wieszać psów, ale czegoś mi w nim zabrakło.
Kilka tygodni temu Avalanche Studios zapowiedziało trzecią odsłonę swojej flagowej serii Just Cause. W związku z tym zacząłem się zastanawiać czy twórcy w ciągu pięcioletniej przerwy zdołają mnie zaskoczyć. Bardzo bym chciał, aby omawiana marka choć trochę przybliżyła się do Grand Theft Auto, ponieważ widzę w niej ogromny potencjał. Potencjał, który po dzień dzisiejszy nie został nawet w połowie wykorzystany.
UWAGA! ARTYKUŁ ZAWIERA LICZNE SPOILERY!
Przed dwoma laty podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami na temat anime Naruto. Dziś z kolei chciałbym podsumować całokształt oraz zakończenie mangi. W końcu od rozpoczęcia całej historii minęło dokładnie 15 lat. Od 1999 do 2014 roku Masashi Kishimoto rysował (powstało 71 tomów mających w sumie 700 rozdziałów) na szeroką skalę, tworząc swoje uniwersum. Niestety pod koniec działalności wyraźnie zabrakło mu pomysłów. Dlatego też wielu czytelników poczuło się zawiedzonych. W tym i ja...
Jeszcze nie tak dawno, bowiem parę lat temu bardziej docenialiśmy polskie produkcje. Cieszyliśmy się niemal z każdego tytułu, a dziś niestety tak nie jest. Doszukujemy się wad i krytyczniej do nich podchodzimy. Nie przymykamy oka na wady i nie skaczemy z radości. Traktujemy je tak samo jak zagraniczne tytuły. Czasem nawet gorzej. Dlaczego tak się dzieje? Cóż takiego wydarzyło się na przestrzeni ostatnich lat? Czy to my się zmieniliśmy, czy rodzimy świat elektronicznej rozrywki? Na te, jak i na inne pytania postaram się udzielić odpowiedzi w niniejszym tekście.
Gry mają to do siebie, że oferują fenomenalne sceny, odpowiednią mimikę twarzy bohaterów, ciekawie wyglądające postaci/samochody czy piękne krajobrazy. Dzięki temu bywa tak, że zatrzymujemy naszą postać/pojazd i podziwiamy zapierające dech w piersiach widoki. Oglądamy je z fascynacją i mamy ogromną ochotę dany krajobraz uwiecznić. A także pokazać go innym graczom. Robimy wtedy screeny i wrzucamy je na forum, ewentualnie przesyłamy odpowiedniej osobie. Co jeśli gdy przestajemy nad tym panować i zaczynamy zapisywać obrazy co parę chwil? Co jeśli staje się to naszą obsesją? I czy w ogóle taka obsesja wśród nas istnieje?
Gun niewątpliwie odniósł sukces. Głównie za sprawą wspaniałego klimatu, ciekawych misji, intrygującej warstwy fabularnej, czy też braku konkurencji. Niby istniały inne westerny w podobnym czasie. Jednak albo były to wszelakiej maści strategie jak Desperados: Wanted Dead or Alive, bądź korytarzowe strzelaniny pokroju Red Dead Revolver. Gun jako jedyny oferował wówczas otwarty świat na Dzikim Zachodzie.