"Gejming, jaki pamiętam" nie jest serią z punktu widzenia każdego gracza. To tylko krótki rzut okiem na to, co spędzało mi sen z powiek w przeszłości. Ale nie przeszłości, która ma stanowić 2 czy 3 lata wstecz. Myślimy o późnych latach 90' oraz początku nowego milenium. Na ten właśnie okres przypadały wydarzenia, które ukształtowały moją kulturę grania i rozumienia gier. Tym razem kolejny RTS w moim dorobku, ale z ogromną historią jaką zbudowała cała późniejsza seria, czyli Commandos: Behind Enemy Lines.
Klasyk strategii czasu rzeczywistego. Niepodważalny faworyt od roku 1998 jeśli chodzi o historycznego RTSa. Commandos. W nasze ręce oddano grupkę sprawnie, a co jeszcze ważniejsze cicho, operujących komandosów – ludzi od zadań specjalnych. W pojedynkę każdy z nich mógłby roznieść ćwierć solidnych rozmiarów oddziału, a razem tworzą niszczycielską siłę. Odpowiednie wykorzystanie unikalnych atrybutów każdego z nich pozwalało tworzyć „combosy”. Liczyła się precyzja, dokładność i planowanie. Już od pierwszej misji należało poważnie przestudiować trasy, którymi poruszali się niemieccy żołnierze tak, aby nie wpaść przypadkiem w ogień krzyżowy. Do naszej dyspozycji mieliśmy bohatera z okładki – Zielony Beret, potem (używać będę nazw zwyczajowych) kierowca, płetwonurek, saper, snajper i szpieg. Całość akcji rozgrywa się praktycznie na większości rodzajów obszarów, których II WŚ miała okazję dotknąć. Rozpoczynamy na terenie zajętej przez okupantów Norwegii sabotując pierwsze cele. Potem trafiamy do Afryki Północnej w której przychodzi nam zmierzyć się z Afrika Korps. Następnie szybki powrót do Europy, gdzie działamy we Francji, a dalej kierujemy się na wschód, w stronę Belgii, Holandii oraz serca całej zarazy – Niemiec. Każda z misji to wyższy poziom trudności i nowy charakter wyzwań. Jednostki wroga zaopatrzona w porządnie stworzoną SI. Nie tylko potrafią nas dostrzec o ile mają taką fizyczną możliwość, ale także w najlepszy dla siebie sposób spróbują nas wyeliminować wzywając jednocześnie na pomoc cały pobliski oddział.
Od kwestii stricte technicznej sprawa miała się bardzo przyjemnie. Wymagania nie były zbyt wygórowane, bo wystarczyło posiadać komputer z Pentium 166 MHz oraz 32MB RAM. Jak na tamte czasy można już było posiadać spokojnie budżetowo 400MHz, gorzej natomiast mogło być z pamięcią RAM. Długo nie widziałem na oczy wersji polskiej, a dowiedziałem się, że wyszła. Nigdy nie zwróciłem też na multiplayer gry. Gra zbierała w wielu rankingach bardzo wysokie noty. Obecnie na GameRankings.com gra uzbierała sobie 80.76%. Jak na grę takich czasów to bardzo dużo. Gra słynęła z bardzo wysoko postawionej poprzeczki jeśli chodzi o poziom trudności. Przejście jednej misji wymagało poświęcenia wielu godzin. Jeśli ktoś obecnie narzeka, że gry przechodzi się w 4 do 6 godzin, to Commandos, mimo leciwego wieku, powinien dać temu komuś dobrych parędziesiąt godzin rozgrywki, chociaż zakładam, że pewnie okraszonej mnóstwem nerwów i rzucania mięsem.
Co do moich relacji z grą… Dobrałem się do niej mając około 6 lat. To była gra, dla której zapragnąłem mieć Windowsa. Naciskałem na rodziców, aż w końcu jakimś magicznym źródłem udało się wykrzesać wspomniane 400MHz oraz platformę Windows, na której gra chodziła. Piękny, czysty pulpit, tapeta Windows 95 bądź 98, bo tego już nie pamiętam, oraz ta jedna ikona uruchamiająca grę Commandos: Behind Enemy Lines. Kawał historii muszę przyznać. Z racji tego, że będąc bardzo młodym dobrałem się do tej gry, nie do końca rozumiałem to, czego ode mnie wymagano. Na samym początku była to gra, w której musiałem zabić kogoś złego będąc tym dobrym. Z czasem nauczono mnie kim był Hitler, co zrobił i dlaczego ci dobrzy zmuszeni byli zabijać tych złych. Podejrzewam też, że silny udział tej gry w budowaniu mojej przeszłości growej wpłynął znacząco na krąg moim zainteresowań, w których okres II WŚ zajmuje bardzo silną pozycję. Pamiętam jakie problemy pojawiały się już w 2 misji, w której należało w jakiś piękny sposób przekroczyć rzekę, na której pływała barka z zamontowanym nań działem. Ileż nerwów, ileż łez i ileż radości, gdy coś udało się osiągnąć. Małymi kroczkami do celu. Z Commandosem przygoda zaczęła się podobnie jak z wspominanym w pierwszej części Age of Empires – od wersji demonstracyjnej. Dostęp bodajże do 2 lub 3 misji, które powtarzałem w kółko do osiągnięcia odpowiedniej na moje umiejętności perfekcji. Za samą grę, którą odkupiłem później w szkole, zapłaciłem aż 15 złotych. To było najlepiej wydane 15 złotych tamtych czasów. Dostałem pełną wersję gry, która przez długi okres wcześniej stanowiła obiekt moich westchnień, gdy miałem okazję widzieć ją tylko u wujka, który namiętnie w to w domu grywał. Dziś to przeszłość, ale zauważyłem, że pisząc każdy kolejny z artykułów cyklu Gejming, jaki pamiętam, pojawia się u mnie ochota, bardzo silna, zagrać ponownie w tytuł, który opisuję, i czuję coś, że pora odkopać moje relacje z Commandos: Behind Enemy Lines i znów pomóc wygrać II WŚ. A wy, jakie macie wspomnienia z tą grą? Piszcie śmiało w komentarzach!