Baśnie dzieciństwa czyli Fable - myrmekochoria - 12 października 2012

Baśnie dzieciństwa, czyli Fable

Peter Molyneux. Legenda branży gier komputerowej i człowiek z obsesją boskości. Populus, Powermonger, Theme Park, Dungeon Keeper, Black & White i w końcu Fable. Jego marzenia zawsze sięgały dalej niż mogła technologia czy umiejętności programistów, zawsze jak dziecko opowiadający o swoich tworach, rozmarzony i kochający migotliwe barwy zachodzących słońc na boskich wyspach. Wielu ludzi wyrzuca mu to jako wadę, obietnice, których nie spełni, poczytane mu jako kłamstwo. Nie sądzę, że można go aż tak bardzo surowo oceniać, w końcu ma w sobie coś z dziecka biegającego za latawcem, motylem, za prześwitami słońca wpadającymi do źrenic przez gałęzie drzew. To wewnętrzne dziecko najbardziej ujawniło się w Fable.

Fable, jak sama nazwa wskazuje, jest najbardziej bliski przeniesienia baśni na ekran monitorów. Jednym z zarzutów postawionym grze była liniowość i niezbyt wielki świat, który przychodziło nam zwiedzić. Jeżeli chodzi o baśnie zazwyczaj nie czytaliśmy ich sami, byliśmy biernymi słuchaczami, którzy poznawali wycinek nowego świata podanego naszej dziecinnej świadomości przez głos babci czy matki. (oczywiście dochodzi tutaj aspekt eksploracji i podejmowania wyborów, aby gra nie była zbyt nudna, ale ta elementarna korelacja została zachowana). Scarlet Robe jako bardzo krwawy czerwony kapturek, Jack of Blades jako skumulowane zło, które nigdy nie odchodzi, stary mentor, próba, którą należy przejść, Lady Grey jako kobieta przebiegła i zepsuta do szpiku kości, standardowy motyw zemsty, zdrady, spokojnego życia zniszczonego przez przemoc, nastrój grozy i tajemniczości, walka ze smokiem, dobro i zło jak czarny i biały, bez odcienia szarości. Natura, która w Fable’u odgrywa ogromną rolę, tak jak w baśniach.

Chodzi mi o to jaki Fable jest, jego istotę jaką chyba chciał w nim widzieć jego twórca. To właśnie jest prawdziwa piękna baśń , cudowna w swej ulotności, w prześwitach słonecznych, w częstotliwości muzyki gdy nagle wybucha, grabowych czy dębowych liściach, które upadają nam przed nogami z ogromnym łoskotem. W demonicznych drzwiach zadających zagadki, chabry i maki na polach, lodowy golem, źli bandyci, różany zakątek, niepewność na szlakach, przestrzenie za wspomnianym demonicznymi drzwiami przesiąknięte magiczną atmosferą i częstotliwością Tempel of Light, brożka Guild Mastera w kształcie motyla z rubinowym tułowiem, zawieruchy w Snowspire Village, wąsy handlarzy przypominające stare dobre czasy, piórka w ich kapeluszach, srebrne klucze i kosztowności schowane w ich ciałach stałych. Poszukiwanie skarbu, który okazuję się patelnią i niesamowicie pesymistyczna wymowa transcendencji w nim zawarta, a skarbem sama podróż. Przypowieść, a raczej sztuka o „Skruszonym alchemiku”, która zawładnęła moją wyobraźnią. Bohater, który nie wypowiada ani słowa, tak, że po części możemy poczuć się jak on. Łowienie ryb i dziecinny spokój temu towarzyszący, bardzo proste i ironiczne poczucie humoru, ale także zło, śmierć i ciężar świadomości. Zawsze powracam, zwłaszcza jesienią, do tego nieokreślonego zapach Fable’a, który jest tak przyciągający jak dawne tajemnice dzieciństwa, jak coś czym nie można się napoić, ale wraca się dla tych kilku momentów przesypujących się jak piasek przez palce.

myrmekochoria
12 października 2012 - 11:53