Czasami nadchodzi gra, która przypomina mi o mojej miłości do danego gatunku. Taka dzięki której rzucam wszystko co mam, rzucam w połowie zaczęte wielkie i nowe gry, rzucam powtarzane klasyki i czym prędzej bunkruję się z zapasami jedzenia i toną pozycji z jednej półeczki gatunkowej w pokoju. XCOM przypomniał mi jak bardzo kocham wszelkiego rodzaju taktyki.
Musicie wybaczyć mi pewną wyliczankę w tym wpisie, ale świetna, niespodziewana i bardzo udana przygoda z XCOMem spowodowała u mnie wrzenie krwi oraz burzę wspomnień bo zawsze ceniłem sobie tego typu gry taktyczne, a taktyczne RPGi to mój ulubiony gatunek gier wideo. W zasadzie to moja miłość do owego gatunku zaczęła się od Final Fantasy Tactics na pierwsze PlayStation – do dziś uwielbiam ten tytuł, za wszystko. Za fabułę, za system, za muzykę. Za ciekawe wykorzystanie serii i wspaniałe możliwości rozbudowy drużyny. Za to jak bardzo to dojrzała oraz złożona gra, która dzięki wspaniałej grafice naprawdę w ogóle się nie starzeje. Nie dziwne, że mój backlog rośnie nawet gdy nic nie kupuję – bo jeżeli istnieją gry wieczne, do których zawsze warto wracać to jedną z nich jest zapewne ten moloch Yasumiego Matsuno. Zabawne jest to, że tytuł dostałem naraz z Final Fantasy IX i byłem przekonany, że będzie jedynie przerywnikiem od wielkiej dziewiątki. Ostatecznie FFT skończyłem 4 razy zanim wziąłem się za FF9, często walcząc z bratem o pada. Przechodziliśmy FFT obok siebie, patrząc jak gra drugi, obserwując jego taktykę, nie nudząc się w ogóle robieniem tej samej bitwy po kilka razy. Dobre czasy.
Potem zobaczyłem pierwszego X-COMa w wersji PSXowej, polubiłem, ale nie pokochałem. Gra mi się podobała, ale ani wersja konsolowa, ani zderzenie z nią po Final Fantasy Tactics nie spowodowały u mnie szybszego bicia serca. Tak naprawdę doceniłem go i odkryłem całą serię dopiero po latach, kiedy stałem się retro-graczem z chorym pociągiem wobec gier skomplikowanych, acz dobrze poprowadzonych. Pewnie z powodu pierwszego wrażenia nie spodziewałem się też cudów po obecnym XCOMie i na szczęście myliłem się. Dobrze czasami się pomylić.
Pamiętam, że po głowie chodziło mi wtedy Tactics Ogre, od którego odbiłem się 5 razy, zanim wreszcie się zawziąłem i pokochałem pomimo tragicznej wersji na pierwsze PlayStation. W zasadzie okazało się, że wyprodukowane później Final Fantasy Tactics było w dużej mierze okrojonym spadkobiercą Tactics Ogre, który czerpał z niego garściami – jak dziwnie to nie zabrzmi to po zderzeniu z Tactics Ogre, Final Fantasy wydawało mi się tytułem rodem z automatów. Szybkim, łatwiejszym, dynamicznym. Remake wydany po latach to mój ścisły top gier, a sama fabuła – tak szczerze chyba najpoważniejsza w grach wideo. No, obok Mother 3. Dobrze, ze dałem tej produkcji kolejną szansę.
Pomimo chęci zagrania w Vandal Hearts udało mi się to dopiero po latach, przez co obie części rozpłynęły mi się w tonie innych gier. Dlatego, po Final Fantasy Tactics i Tactics Ogre nastały dla mnie lata posuchy, które zakończyły się odkryciem gier Nippon Ichi Software oraz przeskokiem na handheldy. Disgaea okazała się bardzo ożywczym tytułem – zabawna, rozbudowana, pozwalająca na chore akcje zdobyła moje serce. Milion jej kontynuacji i spin-offów porwał mnie już mniej, ale zawsze trzymały poziom. Jakoś w międzyczasie dostałem też UFO Trylogię i zapoznałem się z graniem w podróży…
Gdy dorwałem GBA zacząłem zagrywać się w Super Robot Taiseny, które okazały się bardzo dobrze przemyślanymi, ładnymi taktykami z widokiem z rzutu ptaka. Do tego poznałem świetne Advance Wars oraz Fire Emblem, zakochując się szczególnie w średnio przyjętym Sacred Stones. I tak trwałem wśród tych wspaniałych gier, oczekując nadejścia Final Fantasy Tactics Advance.
Nie wiedziałem czym miała być ta gra. Ja oraz mój brat, nasi przyjaciele i znajomi kochaliśmy oryginalne FFT. Były to czasy bez Internetu w domu, były to czasy gdy wieści czerpaliśmy z prasy i płatnych okien na świat. Pamiętam jak chodziłem do kafejek wyłapywać dowolne informacje na temat tego projektu. Pamiętam jak odkładałem kasę na karta z grą, a gdy Rom pojawił się tylko w sieci zapłaciłem znajomemu za ściągnięcie mi go razem z emulatorem. A potem ujrzałem dzieci rzucające w siebie śnieżkami…
Final Fantasy Tactics Advance to niezła gra. Dużo, dużo lepsza produkcja od kontynuacji na NDSa, ciekawa, opowiadająca o dzieciach i ich problemach, uczuciach, psychologii. Tylko, że nie oczekiwałem tego, nie potrzebowałem tego i naprawdę mocno się zawiodłem. W zasadzie był to mój największy zawód jeżeli chodzi o gry wideo w ogóle. Jakoś w tamtym okresie odkryłem też nareszcie Front Missiona, ale oczywiście ten najlepszy – 5 – nigdy nie dotarł do Europy, czy choćby Stanów Zjednoczonych. Przyznam, że byłem zły. Chciałem dobrych, ładnych gier gatunku. Chciałem gier Yasumiego Matsuno. Gatunek przestał pokazywać pazura, pisma o nim zapomniały, gracze nie kupowali. Nie było za dobrze.
Nawet mi wydawało się, że gracze nie chcą już takich gier. Obecna generacja nie rozpieszczała mnie – poza Valkyria Chronicles i Fire Emblem nie znalazłem nic dla siebie. Na dodatek, na NDSie zawiódł mnie Pokemon Conquest, na PSP znudziłem się drugą Valkyrią i przypuszczałem, że nie ma już miejsca na taktyki na zachodzie. Że zostaną tylko małe niszowe produkcje na PC i handheldy. Że zniknął gdzieś w ludziach ten wielki popyt na wspaniałe, taktyczne gry, na szachy gier wideo, na produkcje, o których rozprawialiśmy godzinami, w których wykłócaliśmy się o taktykę. Nawet geniusz w postaci wznowienia Tactics Ogre i Valkyria Chronicles nie przebił się szerszym echem. I gdy straciłem nadzieję to nagle pojawił się XCOM. Dobrze jest odzyskać wiarę.