Everyday Zen, nieregularny cykl o grach wspomagających luzowanie się (mam słabość do takich niepoprawnych określeń) wraca. Drugą serią, którą chcę wyróżnić jest Ace Attorney, a w szczególności części tego cyklu związane Phoenixem Wrightem, czyli charakterystycznym adwokatem w niebieskim garniturze od którego Tomasz Lis podpatrzył uczesanie.
Wyjątkowo - zacznę od tyłu, czyli od muzyki. Kompozycje wykorzystane w serii Capcomu są po prostu kapitalne. Kiedy ma się do czynienia z grą opartą na tekście i statycznych obrazkach uwaga skupia się na scenariuszu i dźwięku – i to właśnie dzięki tym elementom Ace Attorney jest teraz tak silną marką. Pierwsze co atakuje gracza to właśnie soundtrack, wpadający w ucho, łatwy do podłapania (szybko zaczyna się go nucić pod nosem i wspominać), świetnie przedstawiony zwłaszcza na specjalnych albumach, i w orkiestrowych aranżacjach:
Dla mnie cudo.
Fabularnie mamy do czynienia ze zbiorem kilku długich spraw (każda część ma ich około pięć) pozwalających poznać początkującego adwokata, Phoenixa Wrighta i prokuratora, z którym aktualnie mierzy się w niemal w mitologiczny sposób. Czy to Miles Edgeworth (on dostał nawet własną grę), czy ktoś z dumnego rodu Von Karma, czy kultowy Godot z części o podtytule Trials and Tribulations – każdy przeciwnik potrafi wyskoczyć z niespodziewaną zagrywką, ujawnieniem w ostatniej chwili nowego faktu, świadka lub nawet oskarżenia. Boje na słowa są niesamowicie zażarte, a gracz, którego rola sprowadza się praktycznie tylko do wybierania odpowiednich odpowiedzi błyskawicznie angażuje się w historię, z chęcią łapiąc bakcyla i podejmując wyzwanie...
W serii AA wszystko dzieje się ze zdecydowanym przymrużeniem oka. Postaci jawnie i wylewnie wyrażają swe emocje, a także często schodzą z tematu rozprawy, ukazując swe osobiste słabostki przed ławą przysięgłych. Phoenix korzysta zresztą z usług medium w ciele wesołej nastolatki – Mayi Frey i jej kuzynki, Pearl, bez przerwy ścierając się z pociesznie nieogarniętym detektywem Dickiem Gumshoe. Nie możemy zapominać też o roli sędziego, który rozbawia swą postawą starego, łatwowiernego dziadka.
Skład każdej rozprawy to kilku nowych świadków, anturaż pana Wrighta, Gumshoe, sędzia i jeden z prokuratorów. Oczywiście wszyscy wchodzą sobie w słowo, a komizm i złożoność pewnych sytuacji przypomina słynną komedię z Sylvestrem Stallone'm pt. „Oscar”. Innymi słowy - seria Ace Attorney to bezustanny dialog zgoła rożnych od siebie ludzi, z którego należy szybko i precyzyjnie wyłapywać najważniejsze informacje. Czasem kluczowe dla sprawy fakty zostają wymówione w całkowicie przypadkowy sposób... Na całe szczęście nawet ja - gracz lubiący się zamyślić, coś przeklikać i pomylić - nie miałem specjalnie dużych problemów z kończeniem kolejnych zleceń. Owszem, czasem do ich rozwiązania potrzeba wpaść na nieco karkołomne pomysły, nie do końca logiczne jednak pasujące do całego świata gry (coś w stylu patentów ze starych przygodówek point'n'click), jednak to nie przeszkadza. Nie ma tu opcji przeoczenia czegokolwiek, przez co możemy się zaciąć po kilku godzinach, gra po prostu nie posunie swej akcji do przodu tak długo jak długo nie zdobędziemy wszystkich informacji koniecznych do obrony swojego klienta, pozwalając także na odtwarzanie przesłuchań dowolną ilość razy – tak długo aż nie domyślimy się gdzie kryje się luka lub nie wstukamy gamefaqs do wyszukiwarki.
Seria zadebiutowała na Game Boyu Advance w Japonii, do nas dotarła jednak jako tytuł na Nintendo DS, z którym jest teraz silnie kojarzona stanowiąc jeden z najmocniejszych exclusivów tej platformy (co nie przeszkodziło jej chociażby w przeskoczeniu na iOS czy WiiWare). Bardzo fajnym i niesamowicie charakterystycznym elementem stał się nie tylko jej charakterystyczny, piękny design, ale i możliwość „krzyczenia” do dwuekranowej konsolki. Mikrofon DSa rozpoznawał komendy takie jak „Hold it” czy „Objection”, co choć było prostym zabiegiem dawało masę frajdy dodając kolejny USP (unique selling point) do sagi Ace Attorney.
Co buduje niesamowity klimat? Dla mnie było to połączenie komiksowego scenariusza pełnego ekspresji i traktowania wszystkiego niezbyt serio, z poważnymi problemami (w końcu rozwiązujemy sprawy morderstw). To przyjazny wygląd, to piękna muzyka, wreszcie to bohaterowie będący jak... Rodzina. Taplając się dłużej w serii Ace Attorney, odtrącając na bok głosy tych, którzy uważają ją za „zwykłą tekstówkę”, poznaje się masę charakterystycznych postaci, które fani na nieskończonej ilości szkiców i malunków umieszczają w codziennych sytuacjach (polecam poszukać choćby na Deviantarcie), podobnych do tej:
Ruszają mnie takie rzeczy, właśnie takie "pierdołki" budują pozytywne tło całej serii. Lubię obcować z pozycjami, które skupiają się na ludziach – nie na ich misji, nie na ratowaniu świata, na zemście, czy na robieniu questu dla krasnala, któremu trzeba przynieść trzy grzyby. Wejście w buty adwokata muszącego użerać się z toną niezwykłych zdarzeń to kawał relaksacyjnej przechadzki, idealnej do leżenia pod kocem i stukania stylusem w dotykowy ekran DSa, to również jedno z najmilszych doświadczeń jakie udało się mi, jako graczowi, przeżyć.
Bardzo, bardzo polecam.
PS Radzę wystrzegać się części w których bohaterami są Miles Edgeworth i Apollo Justice. Nie udały się.
PS2 Niedawno AA zostało zekranizowane w Japonii (odbyły się nawet pokazy w Polsce!).
PS3 Nowa odsłona cyklu zmierza na Nintendo 3DS.