Czasem, kiedy zaczynam grać wydaje mi się, że cały świat tylko czekał na ten moment – tylko po to, żeby mi trochę poprzeszkadzać i zobaczyć jak dostaję baty od przysłowiowego nastolatka po drugiej stronie kabla, starając się z całych sił nie wyrzucić pada przez zamknięte okno...
Wystarczy, że odpalę tryb multiplayer, a wszyscy zaczynają sobie o mnie przypominać i już nie wiem czy to spisek, czy też pierwsze objawy nadchodzącego szaleństwa... żadna opcja nie brzmi jednak zbyt wesoło.
Nie ważne czy dzieje się to wieczorem, popołudniu, rano czy w nocy: większość rozgrywek przez sieć musi zostać zakłócona przez impulsy z zewnątrz. Człowiek nie może się po ludzku odizolować i zamknąć na godzinę w pokoju bo i tak zostanie złapany przez kręcący się dookoła świat. Czy to mecz w PESa, czy szybka rozgrywka w Halo, horda w Gears of War, czy nawet śledzenie innych graczy w Assassin's Creed – gdy tylko się zacznie i jakimś cudem uda się zakończyć jedną rozgrywkę to następną sponsorują już: dźwięk smsa, dzwoniąca komórka, powiadomienie o nowym mailu, otwierające się okno komunikatora, telefon domowy, dzwonek do drzwi i szczekające psy... Nie ma nic gorszego i bardziej złośliwego.
Jakiś czas temu naukowo potwierdzano to co każdy gracz wie od dawna, czyli to, że skupienie i aktywność mózgu podczas wysiłku związanego z poruszaniem się w wirtualnym świecie według jego zasad, po to by zdobyć przewagę nad przeciwnikiem i w rezultacie odnieść zwycięstwo, niewiele różni się od napięcia w głowie sportowców podczas zawodów. Dlatego też rozproszenie prowadzące do porażki potrafi wywołać szczególna frustrację, tym bardziej gdy okaże się, że sms był zwykłym spamem „twój numer ma dziś szansę na wielką nagrodę!”, do drzwi dzwoni świadek jakiegoś wyznania chętny do nawrócenia nas na niejedzenie mięsa, a przychodzący mail to newseller od Electronic Arts, pełny bełkotu o zupełnie niemrawych seriach... Szlag trafia człowieka, szlag. A to tylko problemy dzisiejsze, podczas gdy wciąż staram się wyprzeć z pamięci te wszystkie chwile z dzieciństwa, kiedy podczas naprawdę trudnego wyścigu (kiedyś wyścigi nie miały opcji cofania czasu) trzeba było robić przerwę na obiad i w ogóle „chodź już bo wystygnie”. Takich emocji ani książka, ani film nie zapewnią...
Co ciekawe – o problemach graczy pisze się dużo łatwiej (ostatnio wspominałem przecież o sprawie spoilerów) niż o radościach wyniesionych z tej formy rozrywki, jest to jednak łatwe do wytłumaczenia. Tu wcale nie chodzi o bycie haterem, po prostu jesteśmy zróżnicowaną grupą ludzi o różnych korzeniach, różnej wierze i kulturze - zupełnie jak zespół tworzący Assassin's Creed. Dlatego każdego z nas mogą cieszyć zupełnie inne sprawy: dla jednych fajny będzie Mass Effect 2 (zgroza), dla innych sednem życia stanie się obserwowanie kanciastego World of Warcraft, ktoś polubi wykręcone pozycje Goichiego Sudy, a inni zatopią się w fantastycznym świecie Shin Megami Tensei – tego po prostu nie da się ujednolicić... za to rzeczy irytujące są dla każdego takie same. Nikt nie lubi przecież słabego balansu, odtwórczości oraz fatalnego scenariusza - problem leży w tym, że zauważenie tych elementów to umiejętność, którą ma ostatnio coraz mniej graczy.
I przysięgam, że kiedy po raz kolejny moje wchodzące na wyżyny fale alfa zostaną zakłócone przez smsa przypominającego o zbliżającym się terminie płatności faktury to wyjdę z siebie i zacznę krzyczeć przez okno tak mocno, że wróble pospadają z gałęzi.
Dlatego też bądźcie świadomi co robicie gdy na tapecie jest FIFA i nachodzi was na zagranie meczu przez sieć. To nie zawsze jest bezpieczne dla spokoju, zdrowia i karmy (bo przeklinanie przeciwników i twórców gry do trzech pokoleń z pewnością psuje karmę), z pewnością chwilę po pierwszym gwizdku wejdzie wam ktoś do pokoju i wypowie rozbrajające "co tam?". Trzeba uważać...
Shusss.