Dzisiaj nie będzie o filmach. Dzisiaj będzie nostalgiczny wpis o grach. To był jakoś '95 albo '96 rok - trzecia bądź czwarta klasa podstawówki. Każdy na podwórku miał wówczas Pegazusa, którego najczęściej dostał na I komunię świętą. Wymiana dyskietek i zwalanie się do chaty jednego z kumpli po lekcjach by wspólnie w coś pograć (a raczej powyrywać sobie pada z rąk) było codziennością. Do czasu aż wraz z ekipą natchnęliśmy się na Salon Gier w jednej z bud koło spożywczaków.
Początki
W pewnym momencie, nasze "gierczane życie" zmieniło się o 180 stopni. W drodze ze szkoły do domu, w tzw. "niebieskich budach" (tanie spożywczaki i sklepy z chińskimi podróbami) pojawił się Salon Gier. Do dzisiaj pamiętam, że nie mogliśmy z chłopakami uwierzyć, że coś takiego powstało na naszej szkolnej trasie – zastanawialiśmy się, co tam w ogóle zastaniemy. Cóż, może grupka wyrostków palących papierosy przed wejściem nie wyglądała zachęcająco, ale weszliśmy odważnie do środka.
Wnętrze było przyciemnione i obskurne – w środku było kilka automatów do gier, a tam istne cuda, jakich nasze oczy jeszcze nie widziały. Niesamowite bijatyki 2D po prostu wgniotły nas w ziemię. Staliśmy i gapiliśmy się w ekrany nie wiedząc co się tak właściwie dzieje. Ba - przez jakieś kilka minut udawaliśmy, że gramy wciskając przypadkowe guziki. Po jakimś czasie podszedł do nas prowadzący ten Salon i powiedział co i jak.
- Zeta za żeton - gracie dopóki nie ma game over. Pasuje Wam to?
Złotówka to wówczas było dla nas bardzo dużo. To przecież była paczka czipsów albo słodka buła i sok. Rodzice nam praktycznie nie dawali pieniędzy do łapek. Jeden z nas jednak miał przy sobie... 3 ZŁ! Kupił 3 żetony i odpalił "Punishera".
Co tu wiele mówić - to była istna miazga i dla nas po prostu niezapomniane przeżycie. Zresztą, ta gra do dzisiaj dla wielu jest okazją do wspominek.
Walka o przetrwanie!
Nie wiedzieliśmy ile czeka nas jeszcze przeszkód by móc spokojnie sobie tam pograć...
Po jakimś tygodniu funkcjonowania, nasze mamy dowiedziały się, że zamiast brać pieniądze na bułki czy sok do picia, wydawaliśmy je na automaty po szkole. Straszny był wtedy raban. Jednak nie to było najgorsze.
Okazało się, że buda dość szybko stała się miejscem spotkań największych "elementów" z osiedla, którzy przesiadywali tam całe dnie i nieświadomym maluchom zabierała możliwość grania. Chyba każdy bywalec Salonów pamięta takie sytuacje:
- Ej, młody. Daj, przejdę Ci ten poziom, bo sobie nie radzisz. Przesuń się!
To oznaczało, że już dziś nie pograsz... Jak było nas więcej, to czasami udawało się przekonać wyrostka, że kolega gra pierwszy raz i chce się wczuć oraz nauczyć grać. Rzadko jednak do tego dochodziło. Jedyny spokojny dzień grania to był wtorek. Mieliśmy wówczas na 12 do szkoły, więc przybiegaliśmy równo o 9 z rana, by te 2 godziny móc sobie spokojnie pograć.
Rewolucja 3D
Nie trzeba chyba mówić, że Pegazus poleciał praktycznie w kąt i nikomu nie chciało się już grać w tak słabe graficznie gry. Jednak szok pojawił się, gdy właściciel wstawił nowy automat, na którym znajdował się kultowy już dziś "Tekken".
To była pierwsza gra w 3D, którą zobaczyliśmy. Grafika była po prostu niesamowita - nikt z nas nie wiedział, że istnieje coś takiego jak PlayStation i jest to konwersja na automaty. To był czas, kiedy dojście do ostatniego przeciwnika, oznaczało, że w klasie jesteś kimś. A nie wybranie Kinga jako postaci do grania oznaczało, że jesteś nowicjuszem.
Zakończenie, ale czy na pewno?
Po ponad roku funkcjonowania, Salon ostatecznie upadł, mimo że codziennie w nim przebywała masa ludzi. Pamiętam, że zadzwonił do mnie mój znajomy z podwórka domofonem i przekazał tę informację: "Zamknęli chyba Salon. Są dwie wielkie kłódki".
Jednak w tym czasie jeden z kolegów dostał PlayStation. Jak się to się mawia - coś się kończy, coś zaczyna :-)