Moja kariera w FM13 #5: w akompaniamencie Final Countdown - Brucevsky - 7 grudnia 2012

Moja kariera w FM13 #5: w akompaniamencie Final Countdown

Po długiej karierze w FIFA 12 zdecydowałem się spróbować swoich sił w prowadzeniu klubu w Football Manager 13. Wybór padł na tryb Classic, który stanowi idealne rozwiązanie dla osób pozbawionych dużych ilości wolnego czasu. Postanowiłem relacjonować wam swoje postępy. Przy okazji jest szansa podyskutować o samej grze, młodych talentach, bugach i różnych ciekawostkach.

Tiki Rastoder i Dotseth starają się jak mogą i nikt nie może ich uznać za chybione transfery tylko dlatego, że strzelają mniej goli. W porównaniu do wielu rywali oni mają trudniejsze zadanie, bo naprzeciw nich nie biegają niezbyt utalentowani sprzedawca i woźny. Taki Johansen z Brumunddal skorzystał z prezentów moich bocznych obrońców i w bezpośredniej potyczce z nami ustrzelił hat-tricka. My odpowiedzieliśmy tylko dwoma golami.  Umiejętności zabrakło nam też z liderem z Gjovik, z którym przegraliśmy 1:2, tocząc w miarę wyrównany bój.

Przepaść w tabeli pomiędzy zespołami z czołówki, a resztą stawki z każdą kolejką się powiększała. My niestety byliśmy w tej drugiej grupie, w pełni zasłużenie, bo z wyżej notowanymi przeciwnikami stać nas było tylko na sporadyczne niespodzianki. Na szczęście potrafiliśmy jeszcze ogrywać bezpośrednich konkurentów, jak choćby słabe Elverum przed własną publicznością, czy nisko notowane rezerwy Valarengi.

W połowie sierpnia zaprosiłem do siebie klubowego skauta i fizjoterapeutę.

- Panowie, do tej pory dobrze wykonywaliście swoją pracę i nie mam wam nic do zarzucenia. Niestety taka a nie inna sytuacja sprawia, że będziemy musieli się rozstać. To nie jest moja osobista decyzja, ale smutna analiza finansów klubu – zacząłem.

Obaj nie potrzebowali dłuższych wyjaśnień, bo i tak traktowali pracę tutaj jako dodatkowe zajęcie. Czuli, że kiedyś się to skończy. Czemu ich zwolniłem? W sumie obaj pobierali prawie 2 000 Euro pensji, a krótka analiza rynku pracy w Norwegii przekonała mnie, że jesteśmy w stanie znaleźć tutaj tańszych i niekoniecznie gorszych specjalistów. Wkrótce więc zatrudnienie na kontrakcie półzawodowym znaleźli nowi pracownicy, a klubowy budżet został odciążony o 700 Euro. To naprawdę dużo w naszej obecnej sytuacji, choć pewnie w Madrycie czy nawet w Warszawie na taką sumę nie zwracają uwagi.

Do końca rozgrywek pozostało pięć kolejek, a my mieliśmy jeszcze tylko matematyczne szanse na dogonienie czołówki i spełnienie oczekiwań zarządu. Wyjazd do Tonsberg zakończył się porażką 0:1, zgodnie z przewidywaniami mediów i kibiców. Nieco lepiej poszło nam u siebie z Raufoss, które zatrzymaliśmy w bezbramkowym remisie.

Einar Kaisaeg jest naprawdę najbardziej obiektywnym asystentem świata...

Nad ranem Kalsaeg przyniósł mi na biurko krajowy dziennik sportowy. Zasugerował, abym przejrzał artykuł podsumowujący zmagania w kolejnych ligach, tradycyjny już materiał o tej porze roku. Czułem, że nie znajdę tam zbyt dobrych wiadomości.

Na pewno niezadowoleni mogą być też kibice i prezes Lillehammer, którzy wierzyli, że manager z Polski, który wcześniej przecież osiągał naprawdę korzystne wyniki we Francji i Anglii, poprowadzi ich drużynę do sukcesów. Trudne norweskie warunki na razie mu jednak nie sprzyjają i jego jedenastka częściej zawodzi niż raduje serca fanów. Przewidujemy, że Polak może znaleźć się pod koniec roku na bruku, jeśli jego podopieczni nie zakończą rozgrywek z przytupem – mówił najciekawszy fragment publikacji.

Zarząd na razie nie sugerował niezadowolenia, choć wiem, że jest rozczarowany. Wydaje się, że posada jest stabilna, ale przydałoby się ją trochę „wzmocnić” dobrą serią na koniec. Moja dodatkowa motywacja może przełożyła się na piłkarzy, bo zamykające stawkę rezerwy Stromsgodet udało nam się ograć 2:1 po meczu pełnym walki. Zostało sześć punktów do zdobycia.

W szatni przed potyczką z Birkenbeiner dałem chłopakom do zrozumienia, że ten sezon nie był może dla nas udany, ale czeka nas sporo lepszego w kolejnym roku. Musimy jednak pokazać kibicom, aby w nas wierzyli i zademonstrować koncentrację, zaangażowanie i umiejętności na boiskach dwóch trudnych rywali. Stać nas na to? – zapytałem? Chór głosów odpowiedział mi, że tak.

Na boisku jednak chłopaki tak głośni już nie byli. Zdobyliśmy w dwóch meczach punkt i nie strzeliliśmy gola. Ostatecznie wylądowaliśmy na dziewiątym miejscu. Dopiero wtedy Kalsaeg poinformował mnie, że z grupy 1 spadają trzy ostatnie drużyny, a nie trzy najgorsze ze wszystkich czterech grup drugiej ligi. Byliśmy więc dwie pozycje nad kreską. Dwa dni po końcu rozgrywek zadzwonił telefon. Prezes zapraszał na spotkanie do siebie. Nie był w skowronkach, a mnie zaczęło ściskać w żołądku…

Brucevsky
7 grudnia 2012 - 20:28