Grave Encounters to kolejny horror utrzymany w konwencji found footage. Istotą tego typu filmów jest próba nastraszenia oglądającego rzekomą autentycznością nagrań. Twórcy najczęściej starają się przekonać widzów, że przedstawiona historia, uchwycona przy pomocy amatorskich kamer, zdarzyła się naprawdę. Najlepszym przykładem sukcesu takiej produkcji jest Blair Witch Project, który przy niskim budżecie zarobił krocie.
Pierwsza część Grave Encounters pojawiła się zaledwie rok temu. Film spotkał się z dość pozytywnym przyjęciem ze strony krytyków, co zaowocowało powstaniem drugiej części, wypuszczonej w październiku bieżącego roku. Zapewne wkrótce twórcy zapowiedzą trzecią część, co do której mam mieszane uczucia, szczególnie po obejrzeniu „dwójki”. Kontynuacja cierpi na często spotykany „syndrom wyższości pierwowzoru” (przyznaję, sam wymyśliłem ten termin :D) przez co jest wyraźnie gorsza od poprzedniczki. Ale zacznijmy od początku.
Akcja rozpoczyna się od zapewnienia niejakiego Jerry’ego Hartfielda co do prawdziwości przedstawionych materiałów. Ogólnie mówiąc, nic nowego. Następnie poznajemy ekipę „Łowców Grobów” , śmiałków zajmujących się szukaniem duchów. Ci, przekonani, że ich najbliższy cel, czyli opuszczony szpital psychiatryczny, to kolejne zwyczajne miejsce, spokojnie udają się do Kanady. Oczywiście prawda okazuje się zgoła inna, a bohaterowie muszą walczyć o życie.
Twórcy filmu używają prostych sztuczek do wystraszenia widza. Nie mogło zabraknąć oklepanych tekstów w stylu „coś chwyciło mnie za włosy” , a dreszczyku emocji dostarczają głównie wyskakujące znienacka straszaki. Budżet z pewnością nie należy do najwyższych, ponieważ efekty specjalne są naprawdę średnie. Mógłbym nawet rzec, że słabe, jednak trzeba przyznać, że wszechobecna ciemność i tempo akcji skutecznie ukrywają techniczne niedociągnięcia.
Grave Encounters 2 to z kolei historia studentów z uniwersytetu filmowego. W Internecie głośno robi się o filmie z taśm autorstwa bohaterów pierwszej części. Mało kto wierzy w prawdziwość historii, jednak znajduje się człowiek, który wierzy, że kanadyjski szpital naprawdę jest nawiedzony. W tym czasie kręci również swój pierwszy horror. Wyczuwa okazję do zrobienia filmu z prawdziwego zdarzenia, ukazującego jego podróż do placówki psychiatrycznej. Alex Wright, bo tak nazywa się student, zbiera więc pięcioosobową ekipę, chwyta kamerę w dłoń i rusza do boju.
Akcja rozkręca się bardzo powoli (przez pierwsze pół godziny na ekranie obserwujemy nudne, studenckie życie). Kiedy bohaterowie przekraczają drzwi szpitala, szybko okazuje się, że to zwykli debile. No bo co innego można powiedzieć o ludziach, którzy widzieli Grave Encounters (w dodatku wiedzą, co czeka ich tam, gdzie idą) i którzy robią niemal identyczne błędy co ich poprzednicy? Teoretycznie są przygotowani na niebezpieczeństwo, jednak po kilku minutach ogarnia ich ogromna panika.
Co gorsza, The Vicious Brothers, czyli panowie odpowiedzialni za „jedynkę”, nie postarali się, by znaleźć nowe metody na wywołanie emocji. Po raz drugi używają utartych sztuczek, tym razem mało strasznych. Ale czy obydwa filmy są tak słabe, jak je opisuję? Nie sądzę, według mnie pierwsza część zasługuje na szóstkę w skali dziesięciostopniowej. A dwójka? Niech będzie, czwórka.