Filmowy 2013 rok rozpocząłem kuriozalnie, bo oglądając Resident Evil: Retrybucja. Co rusz łapiąc się za głowę wytrzymałem 90 minut bezmyślnej jatki i jako fan uniwersum w pełni zgadzam się z wystawioną przez eJaya jakiś czas temu oceną. Muszę jednak przy tym przyznać, że obserwując kolejne sceny z udziałem Alice i jej kompanów zacząłem żałować, że nikt tej produkcji nie przerobi na grę.
Od razu zaznaczam przy tym, że nie chciałbym, aby taka „egranizacja” stała się akurat kolejną odsłoną Resident Evil. Bardziej widziałbym to w formie spin-offa, którego akcja tylko rozgrywa się w znanym uniwersum. Z drugiej strony, Capcom i tak powoli zmierza w kierunku, który obrali filmowcy, więc większość miłośników serii chyba jest przygotowana i na taki tytuł...
Miłośnicy poważnych, ambitnych produkcji nie mieliby w „Retrybucja: The Game” czego szukać. Ale już dla fanów Army of Two lub spragnionych dodatkowych godzin strzelania miłośnikow Marcusa Fenixa mogłaby to być wymarzona propozycja. W filmie kolejne chore i nielogiczne akcje śmieszyły i żenowały, w grze miałyby szanse stanowić kolejny zastrzyk endorfin dla posiadaczy konsoli lub komputerów. Popuśćmy zatem wodze fantazji.
Podzielony ekran. Dwójka graczy otrzymuje zadanie przedarcia się przez kompleks Umbrelli. Celem końcowym jest winda, która wyniesie nas na powierzchnie. Trafiamy do symulacji Tokio i stawiamy czoło hordom nieumarłych w strugach lejącego deszczu. Zwykła strzelanina z mnóstwem oponentów i w ładnej oprawie. Niezbyt trudny początek, tak na rozgrzanie palców. Podliczenie punktów, może jakiś sklepik i druga plansza. Tym razem arena udająca Nowy Jork i obok kilkudziesięciu zombi także dwaj przerośnięci panowie z gigantycznymi toporami. Klasyczną walkę przerywają nagłe QTE, a monotonię zabijają wymuszone akcje drużynowe i konieczność szukania słabego punktu u przepakowanych wrogów. Potem podliczenie punktów i oczywiście sklepik.
Runda trzecia, trafiamy do Moskwy. Zombi żołnierze z AK-47 strzelają bez opamiętania, jeżdżą motocyklami i nagle stają się miłośnikami pił łańcuchowych. Bronimy się w opuszczonym hotelu, z którego przebijamy się potem na ulice przez jakieś restauracje. Znajdujemy samochód. W sekcji pościgowej jeden gracz prowadzi niezniszczalnego Bentleya, drugi eliminuje hordy wrogów. Potem celowniczek wzorowany na Time Crisis z nad wyraz dobrze rozwiniętym Lickerem. Akcja, akcja i jeszcze więcej akcji, palec non-stop na spuście. Dalej metro i trochę walki z oponentami atakującymi z zaskoczenia, port z sowieckimi łodziami podwodnymi, znowu Licker, znowu hordy zombi i dodatkowo celnie strzelający komadosi, dużo skuteczniejsi niż spotkani wcześniej nieżywi Rosjanie. Na koniec boss, który regeneruje się po każdym strzale i zna techniki zatrzymujące akcje serca. Bohaterowie trafiają soczyste headshoty, nawet stojąc tyłem do przeciwnika i z rękami w kieszeniach, rzucają nożami ze skarpetek i przybijają sobie piątki po każdym pokonanym sub-bossie. Do tego czerstwe one-linery, obowiązkowe cygaro u jednego z bohaterów i jakaś wydekoltowana pani w formie przeciwnika, kompana lub niewinnego cywila, którego trzeba uratować. I oczywiście akcja z helikopterem na koniec, na pokładzie którego zupełnie przypadkowo jest minigun.
Capcom już dawno odszedł od założeń serii Resident Evil, które pokochali fani pierwszych dwóch części. Piąta i szósta odsłona już momentami zbliżały się do wizji przedstawionej powyżej, ale jeszcze nie zrobiły tego kroku, aby prezentować jatkę w tak zręczościowy, że aż karykaturalny sposób. Nie były połączeniem Bulletstorma, Burnouta przerobionego na TPP i Crazy Taxi.
Ciekawe tylko, czy takie połączenie okazałoby się strawne i znalazło nabywców?