Gnijąca panna młoda Tima Burtona utkwiła w mojej pamięci jako animacja… nietypowa. Osiem lat temu reżyser pokazał, że można odciąć się od Disneyowskich standardów, robiąc bajkę dla dojrzalszych widzów. Niestety, w 2005 miałem parę lat mniej niż obecnie, a co za tym idzie – nie doceniłem kunsztu Burtona w takim stopniu, jak po obejrzeniu Frankenweeniego. Ale lepiej późno niż w cale, nieprawdaż?
Od początku wiedziałem, iż Frankenweenie będzie różnił się od obecnie popularnych, kolorowych produkcji w stylu Meridy Walecznej (swoją drogą, całkiem niezłej). Już pierwsze minuty seansu utwierdziły mnie w tym przekonaniu, bowiem film jest czarno-biały, podobnie jak oryginał z 1984 roku. Ciężko właściwie rozstrzygnąć, czy wersja z 2012 jest remakiem , ponieważ trwa prawie trzy razy dłużej niż około 30-minutowa krótkometrażówka i wnosi wiele nowych wątków.
Fabuła nawiązuje do sytuacji dość życiowej. Chyba każdy, kto ma lub miał zwierzaka myślał o jego ewentualnej śmierci. W tym przypadku, młody chłopiec traci w wyniku potrącenia przez samochód swojego najlepszego przyjaciela – psa Sparky’ego. Przypadkowo dowiaduje się, iż jest sposób na przywrócenie życia pupilowi. Eksperyment głównego bohatera kończy się sukcesem, lecz niesie ze sobą masę nieprzewidzianych zdarzeń.
Frankenweenie jest tytułem niezwykle psychodelicznym. Szara kolorystyka to oczywiście nie jedyny element, który przyczynia się do takiego stanu rzeczy. Postacie zostały wykreowane w iście Burtonowskim stylu. Państwo Frankensteinowie wyglądają akurat w miarę normalnie, jeśli porównać ich do reszty bohaterów. Jedni mają przerośnięte oczy, zbyt duże głowy, inni wyróżniają się dzięki wątłej sylwetce. Nie chodzi nawet o zachwianie proporcji w budowie ciała, ale o same poczynania postaci. Większość okazuje się po prostu inna niż mogłoby się zdawać, by nie powiedzieć „pokręcona”.
Dzieło twórcy Planety małp niejednokrotnie nawiązuje innych filmów. Po ulicach miasteczka przechadza się podobny do Godzilli stwór, mieszkańców terroryzują małe stworki przypominające swoim zachowaniem Gremliny, a na wzgórzu nieopodal stoi tablica z napisem New Holland w kształcie tej z Hollywood. Żadna wielka zaleta, lecz przyjemnie jest znajdować takie smaczki.
Według mnie największa wada Frankenweeniego to brak szerszego ukazania relacji psa z jego przyjacielem. Jest zaledwie kilka momentów, w których widać, że łączy ich silna więź. Gdyby je wyciąć, ciężko w ogóle byłoby się domyślić, iż młody Frankenstein ożywił psiaka z miłości, a nie dla zabawy. Na szczęście warstwa techniczna została zrobiona na tyle porządnie, bym nie musiał znacząco obniżać końcowej oceny. Muzyka zasługuje na szkolną piątkę, podobnie jak zamysł artystyczny animacji. Pod względem wykonania jest trochę gorzej, gdyż ruchy postaci nie zawsze są płynne, a otoczeniu czasami brakuje szczegółów.
Ręka Burtona jest widoczna często, dlatego musicie wiedzieć, że film ten nie jest odpowiedni dla każdego. Najmłodsi prawie na pewno go nie zrozumieją, co więcej, mogą się zanudzić już po kilku minutach. W pewnym stopniu zawiodło mnie zakończenie – przez kilkadziesiąt minut autor dąży do czegoś z morałem, by później uraczyć nas naiwną końcówką.
Ocena: 6,5/10