Kuloodporny #8 - Serious Sam: Pierwsze Starcie - Robson - 23 lutego 2013

Kuloodporny #8 - Serious Sam: Pierwsze Starcie

Krótko przystrzyżone włosy, podkoszulek ciasno opinający góry „bajsepsów”, najzwyklejsze jeansy w duecie z czerwonymi trampkami i raczej już nie codzienne zamiłowanie do eksterminacji istot żywych pozaziemskiego pochodzenia. Nie da się ukryć, iż skrótowy opis wyglądu protagonisty przedstawianej tu dzisiaj pozycji brzmi niczym słaba alternatywa dla kochanego przez wszystkie kobiety o wątpliwej cnocie blond-mięśniaka, na którego czekaliśmy niemal całą wieczność. Rzeczywistość jest jednak zgoła odmienna, albowiem wśród tego całego motłochu amatorów „raket fjuel” i „dabl blastów”, Serious Sam zawsze wybijał się z prawdziwą pasją i zamiłowaniem do tego, co robi – i nie sposób go za to nie lubić. Poważnie!

Jam jest Sam!

I jest też sobie niejaki Mental, są hordy jego krwiożerczych obcych, znajdzie się i zagrożenie dla całej ludzkości, które oczywiście trzeba zażegnać. Dorzućmy do tego motyw podróży w czasie, by wytłumaczyć obecność starożytnych kultur w zwiedzanych przez Sama lokacjach, a otrzymamy (mniej, więcej) pełny zarys fabularny tego jedenastoletniego już dziecka chorwackiego studia Croteam. Głębokie to jak listopadowa kałuża, ale w 2001 roku jeszcze nikt nie przejmował się takimi bzdurami jak porywający scenariusz, umierający w połowie kampanii główni bohaterowie czy bomby atomowe detonowane w odległości dwóch kilometrów od gracza. Zresztą, już z założenia siła tego tytułu nie tkwić miała w wiarygodnej czy porywającej linii fabularnej, a w tym, co tygrysy lubią najbardziej - bezpretensjonalnej i bezpardonowej młócce.

Co dwie bomby to nie jedna. Czy jakoś tak.

„Aaaa” Yourself!

Wśród zalewu dążących do jak największego realizmu i efekciarstwa współczesnych FPS’ów czy też innych produkcji biorących się za bary z problemami moralnymi czy jak najwierniejszym odwzorowaniem mimiki zawartych w grze postaci, podróż w czasie w postaci pierwszej części Poważnego Sama w bardzo szybki sposób pozwala nam przypomnieć sobie o dawnym, być może i prawdziwym sensie istnienia naszej ukochanej, elektronicznej rozrywki. Albowiem jest to wycieczka do epoki, w której wciskanie tyldy i wklepywanie „giveall” czy innych „godmode’ów” było na porządku dziennym, a zamiast obliczania ilości wirtualnych mięśni na twarzach spotykanych postaci, graczy interesowała bardziej liczba ukatrupionych niemilców na końcu każdego poziomu. Tylko ty, tuzin giwer pochowanych po kieszeniach a przed tobą - ogromne połacie terenu do przebycia i jakieś parę tysięcy kolesi wprost marzących o przedwczesnym wyprawieniu cię na tamten świat. Aż się łezka w oku kręci.

Sezon polowań na ogromne, biomechaniczne kurczaki za pomocą armaty uważam za otwarty.

Jest zabawnie dopóki ktoś nie straci oka.

Trudno jednak ukryć fakt, iż Serious Sam to słodkie, długie godziny nie ściągania palca ze spustu dla jednych, oraz walka z nudą i powtarzalnością już przy trzecim poziomie dla drugich. To FPS’owy oldschool pełną gębą, który albo dawkuje się nie więcej niż 30 minut dziennie (bo dłużej się po prostu nie „wysiedzi”), albo wpada się w niego po uszy na całe noce, nie martwiąc takimi duperelami jak przeładowywanie czy brak amunicji. Zanim jednak zaliczycie się szybko do tej pierwszej grupy, zastanówcie się, czy w jakiejkolwiek innej grze dane wam było opróżnić magazynki z większości dostępnych broni,  biegnąc przy tym ciągle do tyłu, bo zalewająca ogromną mapę banda szkieletowatych kangurów z rogami nie pozostawiała wam po prostu innego wyjścia? Ano. Tak myślałem.

Odźwierny powinien być w liberii!

Można i ponarzekać na nie pierwszych już dzisiaj lotów grafikę (chociaż wydana jakiś czas temu wersja HD skutecznie niweluje ten mankament) czy zalatujący nieco archaizmem soundtrack (zapętlona gitarówa z krzyczącym co chwila „war” kolesiem nie każdemu musi się podobać), ale jeden element zestarzeć się prawa absolutnie nie miał. Jest nim kwintesencja tego tytułu, czyli nienamacalna radocha płynąca z rozgrywki i jak najbardziej namacalny już banan, samoczynnie malujący się na naszej twarzy przy każdym zaliczającym glebę kurczakopodobnym mechu czy odesłanym na spotkanie ze Stwórcą skorpionie-gigancie. Więc jeśli kiedyś coś takiego jak grywalność zacznie się starzeć, wyrzucam swojego peceta przez okno. Poważnie!

"Minigun, a maksimum przyjemności!" - niestety, kultowe one-liner'y Sama najbardziej kojarzą mi się z Drugim, a nie Pierwszym Starciem.

Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!

Robson
23 lutego 2013 - 14:26