Cel! Pal! #24 - Soul Sacrifice. - Robson - 12 maja 2013

Cel! Pal! #24 - Soul Sacrifice.

Nie przepadasz za produkcjami typu Made in Japan? Na sam dźwięk lektora czytającego w menu tytuł odpalanej produkcji już cię mdli a fikuśne i pokraczne modele przeciwników wprawiają w pełnoprawny odruch wymiotny? Nie szkodzi, bo nawet w obecności wymienionych wyżej uprzedzeń, po tą grę sięgnąć powinieneś. Chociaż nie jest to tytuł, który z automatu przekona postronnych do zakupu najnowszego handelda Sony, na pewno dokłada swoją cegiełkę w drodze do tego stanu rzeczy. Nie wyobrażam sobie zaś, by ci, którzy Vitę już mają, nie posiadali i Soul Sacrifice.

Jeszcze w momencie ogrywania opasłego dema najnowszego exclusive’a Vity i opisywania jego zawartości szczerze wierzyłem, że stworzenie recenzji oprze się w zasadzie na powtarzaniu tych samych frazesów. Krótko po odpaleniu pełnej wersji nowego dziecka płodnego Marvelous Entertainment okazało się, że wersja demonstracyjna co prawda sprzedała całkiem ładny kawałek tortu z napisem „SS”, wciąż jednak uchowała swoje najlepsze fragmenty na później.

Fabuła pozostaje bez zmian – siedzimy zamknięci w obleśnej klatce, czekając na los, jaki dosłownie przed chwilą spotkał naszych dwóch innych towarzyszy. Uwięzieni w wymiarze poza czasem i przestrzenią, razem z  pechowymi przyjaciółmi posłużyć mamy jako ofiara głównego złego Soul Sacrifice, potężnego Magusara. W tej, zdawałoby się, z góry straconej pozycji pojawia się jednak cień szansy na przetrwanie – poprzedni nieszczęśnik, tuż przed swoim niezwykle bolesnym zgonem, pochwalił się posiadaniem Libroma, a więc gadającego pamiętnika, skrywającego przeszłość naszego maga-zabijaki. Czytanie (a tym samym, przeżywanie) zawartych tam wspomnień z czasem pozwolić ma nam na samodzielne opanowanie uchowanych na kolejnych stronicach zaklęć i – być może – pokonanie niemilca oraz ucieczkę z tego parszywego miejsca. Krótko po śmierci smutnego kolegi wspomniana wyżej księga ląduje w naszych rękach. Nic, tylko czytać.

Warto w tym miejscu nieco się zatrzymać, bo Librom to największy – po samym gameplay’u – punkt programu Soul Sacrifice. W tym wyposażonym w jedno oko, nawijającym tomisku, odnajdziemy bowiem nie tylko ekran customizacji naszego avatara czy menu doboru ataków i towarzyszy na następną misję (ale o tym nieco później), ale i również potężne kompendium wiedzy o świecie przedstawionym. Każda odwiedzana w Soul Sacrifice lokacja i każdy spotykany tam potwór, od szczura po kilkumetrowego Cerbera, to często niesamowicie ciekawa historia, dodatkowo okraszona atrakcyjną dla oka ilustracją. I chociaż pomiędzy poszczególnymi ekranami z tekstem troszkę za dużo tu „kartkowania”, dla samych historii - i często ukrytych w nich podpowiedzi o słabościach danego przeciwnika - stronice Libroma przerzucać jak najbardziej warto. Sama ścieżka fabularna również potrafi zwrócić na siebie uwagę, bo wszelką maścią intryg i fabularnych zwrotów akcji Soul Sacrifice naprawdę lubi się otaczać. Nie ważne, czy w danym momencie na warsztat bierzemy sobie któryś z questów głównej, czy też pobocznej linii fabularnej (wszystko ma tutaj swoje uzasadnienie i jest w mniejszym bądź większym stopniu ze sobą powiązane), gra raczy nas krótkim wprowadzeniem w postaci lektora obdarzonego odpowiednio mrocznym głosem i serią prostych, lecz stylowych animacji – wszystko to wciąż na stronach poczciwego Libroma. Historia przykuwa do ekranu pomiędzy naszymi łapskami, co w dużej mierze ratuje ten tytuł przed delikatną monotonią, wynikającą już z samej rozgrywki.

Pomimo faktu, iż system walki Soul Sacrifice, pod względem dynamiki starć i często też, prędkości sprzedawanych razów, przywodzi na myśl rasowy slasher, nie znajdziemy tutaj standardowego podziału na podskok, wybicie w powietrze czy lekki oraz silny atak. Przed wyruszeniem na dowolną misję typu zbierz pięć / wbij dziesięć / ubij bossa/ów, pod sztandarowe przyciski PlayStation dobieramy zestaw sześciu czarów, którymi gra obrzuca nas po każdym, zakończonym sukcesem zadaniu. Mamy tu podzielone na kilka żywiołów samonaprowadzające pociski, młoty, topory, miecze i pięści olbrzyma, wystrzeliwane po paraboli kule czy transformację w ogromny, toczący się głaz bądź nawet w wielkiego, gorejącego demona. Znajdą się i zaklęcia przywołujące przed nami rosłą tarczę, okrywające dodatkowym pancerzem czy leczące nasze okopane przez stwora dupsko, a jeśli i to nie zaprowadzi nas do zwycięstwa, zawsze skorzystać można też z Czarnego Rytuału. Te najpotężniejsze z dostępnych w grze zaklęć co prawda dopieką niesamowicie obleśnej maszkarze, ale ich użycie wiązać będzie się z odpowiednią karą – a to wypali nam skórę, przez co opadnie nasza defensywa, a to poświęcimy dla nich oko, i połowa ekranu Vity skryje się czernią. Negatywny efekt Black Rite’ów można – a nawet trzeba – wycofać po powrocie do menu gry, za sprawą zbieranych spod oka książki kropli (które, jak zapewnia sam Librom, wcale nie są łzami). Kiedy już tam wylądujemy, dłuższą chwilę warto poświęcić również na ogarnięcie podstawowych zaklęć, bo dublujące się egzemplarze wypada tu ze sobą łączyć (zwiększając ich ilość użyć bądź czas trwania na misję) lub wybrać sobie dwa, zupełnie odmienne czary i spoić je w coś zupełnie nowego.

Chociaż na pierwszy, drugi czy nawet trzeci rzut oka Soul Sacrifice nie zdaje się być produkcją popłacającą taktyczne rozegranie misji, odpowiedni dobór czarów do konkretnego zadania to w większości przypadków klucz do sukcesu. Trafienie w czuły punkt stwora, który to dopatrzyć możemy za sprawą dodatkowego trybu widzenia, i to zaklęciem spod znaku żywiołu, na który brzydal jest bardzo wrażliwy, to absolutne święto nad święta. Potwora należy tutaj obserwować, na modłę Monster Huntera ucząc się jego palety zagrań i ataków, wybierając odpowiedni moment do zadania ciosu. Specjalny tryb podglądu otoczenia to również możliwość wypatrzenia na mapie ukrytych tam broni czy miejsc odnawiających naszą pulę dostępnych aktywacji czaru, a czasami nawet możliwość darmowego wylizania powstałych ran. Nie możemy zapomnieć też o tytułowym daniu głównym, a więc poświęceniu duszy ubitego monstrum. Przy okazji każdego potwora z osobna dokonać musimy wyboru – ocalić jego konające ciało i zyskać dzięki temu nieco punktów życia, czy poświęcić truchło i zwiększyć naszą siłę ataku? Odpowiednio duża ilość takich akcji ostatecznie doprowadzi do skoku na wyższy poziom, trwale zwiększający nasz współczynnik HP bądź siłę uderzenia – a że poziomów jest tutaj „tylko” setka, decydować musimy, czy pulę tą podzielmy sobie na pół, czy bardziej skupimy się na inwestycji w jeden z współczynników. Jeśli z damage dealer’a chcielibyśmy jednak zmienić się w dysponującego sporą liczbą punktów życia twardziela, za odpowiednią ilość wspomnianych wcześniej kropel, wciąż jest to możliwe.

Kwestię planowania zamyka zestaw odblokowujących się z czasem tatuaży, których odpowiednie rozmieszczenie na prawej ręce naszego herosa / heroiny również zwiększa naszą siłę ataku, defensywę, skuteczność konkretnych czarów czy  żywotność. Odpowiedni dobór kompanów na misję również ma tu jakieś tam znaczenie, jednak w związku z ich nikłą inteligencją najczęściej służą jako wabik na rozwścieczonego stwora. Jeśli padniemy, możemy poprosić ich o wyciągnięcie pomocnej ręki, a nawet wydanie rozkazu o poświęcenie naszego własnego ciała, w celu uruchomienia dewastującego ataku. To samo tyczy się zresztą ich ostatnich chwil na ziemskim padole – zazwyczaj będą prosić nas o leczenie, jednak nikt tych próśb nie każe nam już słuchać. Podczas zmagań w singlu zaklęcia ustawiamy więc głównie pod siebie, wiedząc, że to na naszych barkach leżeć będzie ubicie kroczącego po lokacji brzydala (która, swoją drogą, często jest równie odjechana, co i on sam). Apogeum taktycznej głębi Soul Sacrifice czeka na nas w świetnym multi, gdzie u naszego boku stanąć może do trzech innych graczy, obwieszczających swoją rolę w nadchodzący zadaniu – z udostępnionych tu przez twórców komend możemy bowiem ogłosić, że na swoje barki bierzemy zwracanie uwagi monstrum, reszta zaś ma mu trzepać skórę. Oby skutecznie.

Z tego całego wywodu najważniejsze jest jednak to, że w Soul Sacrifice grało i w dalszym ciągu gra mi się niesamowicie przyjemnie – i to pomimo irytujących błędów w stylu intelektualnego niedorozwinięcia członków naszego zespołu czy niebezpiecznego przyblokowania naszej postaci przez potwora przy ścianie lokacji, z którego najczęściej nie da się już wydostać. Rozgrywka oparta w dużej mierze na powtarzalnej walce w żadnym wypadku nie zabiła dla mnie w tej produkcji uzależniającego syndromu „jeszcze jednej misji” , a długość trwania poszczególnych zadań idealnie wpasowuje się w przenośny charakter platformy. Ścieżka dźwiękowa to już czysta poezja dla naszych uszu, genialne animacje cieszą ślipia, i chociaż od czasu do czasu porazi je okrutna pikseloza korygujących swoją ostrość parę kroków przed nami tekstur, SS i tak wkracza do panteonu piękniejszych produkcji na PS Vita. Być może jest to tytuł zbyt specyficzny pod względem swojego klimatu, by przekonać standardowego, europejskiego konsumenta do zakupu ostatniego handhelda Sony, jednak nie sposób w tym miejscu kłócić się z faktem, iż bibliotekę Życia zasilił właśnie kolejny, mocny tytuł. Osobiście – polecam!

Ocena: 90/100

Odwiedź i polub oficjalny fan-page Friendly Fire - z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający informacje o najnowszych recenzjach i felietonach!

Robson
12 maja 2013 - 11:47