Przez długi, naprawdę długi czas nie miałem w rękach produkcji, która do tego stopnia chwyciłaby mnie za serducho, skupiła na sobie wszystkie moje myśli i dała mi tyle beztroskiej i jakże czystej radości z samej tylko rozgrywki. Powiem wprost – Dragon’s Crown jest dla mnie niczym piękna i rozbudzająca wyobraźnię opowieść, którą kilkuletni szmergiel chłonie z szeroko otwartymi oczami od swojego rodziciela, leżąc wieczorną porą w łóżku i starając się jeszcze na chwilę odwlec niepożądany sen. To sentymentalna podróż do czasów młodości, gdzie dniami i nocami zagrywałem się w darmowego Little Fightera 2 obserwując, jak rysowane pamperki okładają się po gębach i używają magii, dzielnie i nieustępliwie zmierzając w prawą stronę ekranu. Różnica polega dzisiaj na tym, że na kark zdążyło mi już wskoczyć nieco więcej wiosen, a sweetaśnych fighterów zastąpiono tutaj przerysowanym zestawem baśniowych herosów, wrzucając ich jednocześnie w przepyszny, diablo-RPG’owy miks. Dokładkę poproszę!
Nazwijcie mnie Królem Kłamców jeśli stwierdzę, iż fanem produkcji japońskiego studia Vanillaware byłem już od dawien dawna – cholera, ja przecież nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Co prawda jakieś tam Muramasa obiło się kiedyś o moje uszne małżowiny, ale kto to zrobił, dla kogo i na jaką platformę, nie wiele mnie to wówczas obchodziło. Dobrej, side-scrollowanej gry action-RPG nie ogrywałem jednak od dawien dawna, i tak po prawdzie, to właśnie ten fakt przesądził o skuszeniu się na wydane u Wujka Sama (w Europie zaś dopiero w październiku), mocarnie zalatujące Japonią Dragon’s Crown. Ok – ponętne, a w pewnych kategoriach i mocno groteskowe kształty występującej w grze czarodziejki również dorzuciły tutaj swoje pięć groszy, jednak wystarczy 15 minut z samą produkcją, by nie zwracać już na nie większej uwagi.
Wszystko to ze względu na to, iż a) Dragon’s Crown wygląda niczym piękny, wprawiony w ruch obraz i absolutnie każda lokacja tutaj to prawdziwe, małe dzieło sztuki, oraz b) tak soczystej rozgrywki życzę sobie w każdej kolejnej produkcji, na której położę swoje łapska. Co najciekawsze, dziewiczy kontakt z opisywanym tytułem w żadnym miejscu nie zdradza głębokich, RPG’owych mechanik, zakorzenionych w jego wnętrzu. Wybierając jedną z sześciu dostępnych w grze postaci (żeńska i męska wersja maga, wojownik o twarzy chłopca, amazonka, wykoksany krasnolud i elfia łuczniczka) i udając się do pierwszej udostępnionej lokacji, pozornie orientujemy się w temacie – na scenę wskakują przeciwnicy, mashując jeden przycisk i dokładając do niego kierunki analogiem okładamy ich wstrętne facjaty, pojawia się magiczne „GO!” a my (i ewentualnie nasza drużyna) przechodzimy na następną „planszę”. Tam cała zabawa zaczyna się od nowa, zbieramy wysypujący się z obitych mend loot, szukamy ukrytych przejść i skrzyń (które wdzięcznie otworzy włóczący się za nami łotrzyk-NPC), podnosimy kości upadłych wojowników a na samym końcu – pokonujemy lokalnego szefa wszystkich szefów. Wracamy do miasta, sprzedając bądź zachowując znalezioną broń, pancerz i magiczne medaliony, grzebiemy tudzież wskrzeszamy znalezionych wojowników (by następnie przyłączyć ich do naszej drużyny), poczym wybieramy kolejne zadanie i rozdzielamy punkty umiejętności. Zaraz, wróć – co rozdzielamy?
Każdy taki wypad i ukończony quest równa się bowiem wypłatą w postaci nie tylko złota, ale i również drogocennych punktów doświadczenia. Diengi przydają nam się do naprawy ekwipunku, zakupu mikstur i w zasadzie do wszystkiego innego co robić w Dragon’s Crown można, bo płacić trzeba tu często i gęsto – w późniejszym etapie również i za samą podróż, jeśli tylko chcemy dostać się do tego lochu, na którym nam akurat zależy. Punkty umiejętności rozdzielamy zaś pomiędzy dwoma grupami – mamy tu skille wspólne dla każdej postaci jak i charakterystyczne dla konkretnej rasy-profesji. Nowe ataki, większa wytrzymałość, możliwość przywrócenia sobie odrobiny życia po każdorazowym podniesieniu upuszczanego przez mobków złota - kombinacji rozwoju naszego panolka jest tutaj od groma, co z indywidualnym stylem rozgrywki każdego z nich ubija nudę i powtarzalność rozgrywki już w przedbiegach, gwarantując odmienne wrażenia ilekroć zdecydujemy się rozpocząć naszą przygodę od nowa. Jest to fakt o tyle istotny, że delikatna konieczność grindowania jak i questy opierające się na „idź, wybij 50/przynieś 20” nie każdemu muszą przypaść do gustu. Nie wolno i w tym miejscu zapomnieć o tonach statystyk i procentowych szans na dany efekt, przypisanych do znajdowanych przedmiotów, runach aktywujących dodatkowe bonusy a skrzętnie poukrywanych w przemierzanych miejscówkach czy szeregu mikstur, chwilowo zwiększających naszą wytrzymałość bądź siłę ataku. Entuzjaści grzebania się w cyfrach i porównywania klamotów będą zachwyceni!
Najnowsza produkcja szanowanych twórców z Kraju Kwitnącej Wiśni idealna jednak nie jest. Fabuła, chociaż podana w naprawdę ciekawy sposób, wieje ostrym sandałem posmarowanym grubą sztampą – jest sobie zagrożone wrogimi armiami królestwo, broniący je władca i tytułowa Smocza Korona, dająca noszącemu kontrolę nad olbrzymim gadem. Nie potrzeba więc zbyt wiele czasu by zorientować się, o co biednemu władcy chodzi i kto po tą koronę się uda – to, że gdzieś tam po drodze standardowo coś pójdzie nie tak, również wielkim zaskoczeniem nie jest. Ciekawy aspekt tej dość miałkiej historii fantasy opiera się jednak na tym, iż całą narrację zrzucono tu na barki swoistego Mistrza Gry, informującego nas zarówno o postępach w historii, jak i również komentującego bardziej istotne momenty prowadzonej bitwy. Obdarzony charyzmatycznym głosem lektor po każdorazowym wkroczeniu do lokacji zarzuci również krótką historią związaną z miejscówką, bądź podpowie czym w danej chwili mamy się właściwie zająć. Powracając jednak do tych mniej przyjemnych rzeczy warto zaznaczyć, iż wersja na PlayStation Vita, w przeciwieństwie do swojego „większego”, stacjonarnego brata (gra stanowi exclusive na konsole Sony), lubi uraczyć nas sporadycznym spadkiem klatek animacji – w szczególności, gdy wrogów kupa, a nasi magowie okryją planszę gradem meteorytów bądź wyrzucających niemilców w powietrze tornad. Nie licząc czteroosobowego, kanapowego co-op’a na korzyść PlayStation 3 i wykorzystującej ekran dotykowy do znajdowania ukrytego na planszy loot’u Vity, większej ilości różnic brak. Jak najbardziej wspólny jest za to bitewny chaos, który często gościć będzie na naszych ekranach, a który to skutecznie uniemożliwi zlokalizowanie swojej postaci w dziejącym się przed nami bałaganie.
Osobiście uważam jednak, że do Dragon’s Crown podejść powinien każdy – nawet jeśli będzie to krok pełen niepewności, wynikający z odrazy i braku przekonania co do tak specyficznego klimatu, artystycznej formy całości czy niezbyt wyszukanej rozgrywki. Ostatecznie piękno i kunszt wykonania oprawy audiowizualnej docenią przecież wszyscy (bo OST w żadnym miejscu nie ma zamiaru ustępować grafice), a możliwość wspólnej zabawy ze znajomymi – czy to na jednej kanapie, czy też przez sieć - to opcja zawsze witana z otwartymi ramionami. Dla mnie, Smocza Korona zdecydowanie jedna z najlepszych gier tego roku – i tylko opcji Cross-Buy mi tu brak.
Zapraszamy na oficjalny fan-page Friendly Fire – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!