Z poślizgiem, ale jest. Nareszcie ukazał się „Behemot”, ostatni tom trylogii ryfterów Petera Wattsa. Po mrocznej, przygniatającej atmosferze „Rozgwiazdy” i pełnym gniewu „Wirze” przyszła pora na… no właśnie, na co? Apokalipsa już przecież była.
„B-Max”, pierwsza część „Behemota”, podobnie jak „Rozgwiazda” rozgrywa się pod wodą. Klimat jest równie chłodny i przytłaczający. Minęło pięć lat, odkąd Lenie przyniosła z głębin morderczego mikroba. Świat umiera, a ryfterzy i korpy koegzystują w głębinach oceanu, w miejscu gdzie Behemot teoretycznie nie ma prawa się pojawić. Przy czym „teoretycznie” to kluczowe słowo. Koegzystencja to bardzo krucha: jedni nie potrafią wybaczyć, drudzy nie potrafią zgiąć karku i byle iskra wystarczy, aby wywołać wojnę. W końcu do tego dochodzi. W efekcie znana nam już z wcześniejszych części dwójka ryfterów, Lenie Clarke i Ken Lubin, wyrusza na ląd. I tu zaczyna się druga część, „Seppuku”, w pewnym stopniu powrót do klimatu znanego z „Wiru”. W pewnym stopniu, bo tak samo wszystko dzieje się na kontynencie, na gruzach N’AmPac, tak samo oglądamy upadek cywilizacji – czy też może schyłek, bo po apokalipsie rozpętanej przez Lenie wiele nie zostało - ale już bez tylu fajerwerków i emocji. Z początku akcja jest dość niemrawa, na szczęście później przyśpiesza. Poza ryfterami powraca inny znany nam bohater: Achilles Desjardins, kompletnie pozbawiony moralności człowiek o nieograniczonej władzy. Wspólny tytuł poświęconych mu rozdziałów – „Portret sadysty…” – wiele wyjaśnia. Zdecydowanie nie są to fragmenty dla osób wrażliwych.
Na pierwszy plan wysuwają się Lubin i Desjardins, główna rozgrywka toczy się między nimi. Tak, dwóch psychopatów będzie decydowało o losach świata. Mało optymistyczna wizja. Lenie pozostaje w cieniu, często jest tylko obserwatorem, a jej chęć do naprawy wyrządzonych szkód nie jest zbyt przekonująca.
Zakończenie trylogii nie przynosi żadnej rewolucji, za to logicznie rozwija i zamyka wątki z poprzednich części. Może jest to trochę powtórka z rozrywki, ale uzasadniona. „Behemot” ma pewne drobne mankamenty: miejscami akcja jest zbyt rozwlekła, tak sobie wypadają postaci drugoplanowe – o zdecydowanej większości zapomina się od razu, a szkoda, bo na niektórych przykładach widać, że autor potrafi stworzyć bohaterów zapadających w pamięć, nawet jeśli mają do powiedzenia tylko kilkanaście linijek. Poprzednie części przyzwyczaiły nas do różnych naukowych i technicznych fajerwerków; „Behemot”, ku mojemu lekkiemu rozczarowaniu, poza Seppuku nie oferuje zbyt wiele w tym temacie. Ot, powrót do pomysłów z „Rozgwiazdy” (dostrajanie się ryfterów i mózgosery), trochę o tym, co stało się z Wirem (który już Wirem nie jest). Z drugiej strony ostatni tom nie jest może najlepszym miejscem na niewiadomo ile nowych idei. „Behemot” mimo moich niewielkich zastrzeżeń, to nadal kawał solidnego science fiction.
Tradycyjnie muszę jeszcze pochwalić okładkę - doskonale pasuje do pozostałych, a całość świetnie wygląda razem na półce.
Tak samo jak poprzednie tomy ”Behemota” można przeczytać po angielsku na stronie autora: http://www.rifters.com/real/Behemoth.htm