Queen of Fighters - recenzja Dead or Alive 5 - Pita - 22 kwietnia 2013

Queen of Fighters - recenzja Dead or Alive 5

Pita ocenia: Dead or Alive 5
90

Nie grałem w Dead Or Alive od czasu drugiej odsłony tej serii. Nie dlatego bo jej nie lubiłem - w końcu czego można tam nie lubić szczególnie jak jest się nastolatkiem? Była dynamiczna, panie ładne, odpowiednio wyposażone, a gra inna od Tekkena, choć równie dobra. Ja po prostu nie miałem Xboxa.

A że bijatyki to chyba jedyny typowo konsolowy gatunek, który ma się dobrze na sub-generacji HD to jako dokładkę do Tekkena Taga 2 i Virtua Fighter 5 FS piątkę mieć musiałem. Obawiałem się, że seria sporo straci po odejściu jej głównego projektanta, jak stało się to z Ninja Gaiden, ale na szczęście myliłem się.

Pierwsze zderzenie z tytułem nie było dobre. Nie potrafiłem w to grać, dlatego wydawało mi się nieciekawym wytworem bez konkretnego systemu walki za to z dużą ilością świecenia pupami. Na domiar złego gra nie posiada prawdziwego „bijatykowego” intro, dlatego byłem bardzo, bardzo rozczarowany, a szalę goryczy przelał brak customizacji pań. Plus – niespodziewane – ale same modele pań już mnie nie czarowały tak jak dekadę wcześniej!

A potem przypomniałem sobie, że w to powinno się grać inaczej niż w Tekkena czy Virtue, nie mówiąc już o bijatykach 2D.

 DOA5 to tytuł któremu w zasadzie niewiele można zarzucić. Technicznie jest to szlifowanie systemu papier/nożyce/kamień z ciosami, przechwytami oraz rzutami, tym razem z paroma potrzebnymi (ciosy krytyczne) i niepotrzebnymi (ciosy „z środowiska”) nowościami i sporą dozą trybów. Walki są dynamiczne, ale nie tak krótkie jak w Tekkenie i przypominają mocną ewolucję Virtua Fightera.

Nigdy nie grałem profesjonalnie w DOA, ale z relacji bardziej obcykanych znajomych oraz analizy for internetowych mogę śmiało powiedzieć, że gra jest dobrze zbalansowana – i gra się w nią po prostu przyjemnie. Twór Team Ninja nie wpada zatem ani w casualizację gatunku, ani nie jest przeznaczony tylko dla hardcorowców. Bardzo miło walczy się na poziomie „znam klawiszologię” jak i na poziomie analizy klatek animacji oraz właściwości poszczególnych ciosów. Chociaż dziwnie mi się to pisze, to dziś warto zaznaczać, że to bijatyka w pełni 3D, a nie popularne ostatnio „2.5D”.

Przede wszystkim – chociaż DOA jest dziś rozgrywana głównie singlowo to gra ma zarówno pojedynki 1 na 1 jak i 2 na 2, z obowiązkowym tagiem zrealizowanym inaczej niż w TTT. Walczymy dopóki możemy, nie zaś dopóki odpadnie nam jedna z postaci. Story mode wbrew pozorom wykonano nad wyraz poprawnie i historia chociaż prosta to wciąga oraz bardzo, bardzo mocno potrafi zajarać postacią kultowego już Ryu Hayabusy. W zasadzie tryb story jest przygotowany lepiej niż w Mortal Kombat 2011, nowym Injustice czy poprzednikach. Nie dzieje się w nim jednak tyle ciekawych/fan serwisowych rzeczy, żeby tak głośno o nim mówiono. Survival to klasyka a online jak to w bitkach jest grywalny, ale nie turniejowy.

Jak się w nią rozegrasz to jest spora szansa że ją pokochasz. Jak każda dobra gra gatunku zachowano niezły balans i zawodowcy – obok których co najwyżej stałem – ciągle analizują system. Mnie jarają te rzuty, przechwyty, efektowne kontry połączone z dynamiką i poczuciem siły ciosów. To gra inna od konkurentów, a przyznam, że na długo od nich mnie odciągnęła i po niej nawet krytyczniej spojrzałem na legendarną Virtue, co szczerze wydawało mi się rzeczą niewykonalną.

Co ciekawe story mode ma sporo cech tutoriala i oprócz głównych misji zawiera dodatkowe sub-misje z ciekawymi wytycznymi. Za ich wykonywanie dostajemy dodatkowe stroje oraz tytuły, których w grze jest sporo – i działają na zasadzie takiej rozszerzonej wersji trofeów. Każda z postaci posiada kilka ciuszków, ale jak już pisałem niestety nie przewidziano customizacji bohaterek (i bohaterów). Przewidziano za to bardzo drogie DLC z ciuchami stworzone dla fetyszystów i modnisiów, ale jakby co to nie czytaliście tego u mnie.

Na skórze widać pot, czy wodę, co potrafi zrobić wrażenie.

Na moje konsolowe, nietechniczne, zepsute oczy DOA5 jest jedną z najładniejszych gier w historii. Jest kolorowa, płynna, panie są ładne, rozdzielczość wysoka, animacja tam gdzie trzeba „galaretna”, zaś plaża roześmiana i bez śmieci. Do tego areny są bardzo interaktywne i zgodnie z tradycją serii wielopoziomowe niczym mój upadek moralny. Muzyka i voice acting dotrzymują kroku – choćby w roli Christie mamy tutaj moją ukochaną Laurę Bailey a muzycznie gra posiada ładny przekrój gatunkowy od rapu po klasyczną muzykę japońską.

W grze występuje 24 postaci, z debiutantów nowi wojownicy wydają się przydatni, ciekawi, ładnie komponując się z resztą ekipy. W formie bonusu uwzględniono także troje bohaterów z Virtua Fightera, co ma symbolizować współprace obu firm (AM2 było zamieszane w produkcję gry). Ogólnie szczególnie polubiłem Mile, nową wojowniczkę MMA, której seksapil skupiono na wysportowanej sylwetce, a nie dużych gruczołach mlecznych. A propos nich…

DOA bardzo żeruje na ciele. Niemniej – mało która gra ma tak ładne postaci żeńskie, szczególnie, że w tej części „uczłowieczono” modele postaci i po początkowym zdziwieniu bardzo je polubiłem. Zresztą podobają się nie tylko facetom – w czym zasługę ma zapewne też dokładna, ładna animacja. Bohaterowie mają sporo charakteru w pozach, ciuchach, strojach, stylach walki i wcale nie są pustymi laleczkami, a bandą charakternych wojowników obojga płci. Poza Zackiem, bo Zack to irytek.  

Jakbym miał się streszczać to napisałbym, że DOA5 to świetne, skomplikowane, ale przystępne mordobicie okupujące tron gatunku razem z TTT2 i Virtuą. Do tego na animację kręcenia się Tiny można patrzeć godzinami. Czego chcieć więcej?



Pita
22 kwietnia 2013 - 07:52