Najfajniejsza strzelanka w tym roku! - Buja - 14 maja 2013

Najfajniejsza strzelanka w tym roku!

Buja ocenia: Far Cry 3: Blood Dragon
79

Kiedy na kilka dni przed Prima Aprilis do sieci wyciekła okładka Far Cry 3: Blood Dragon, środowiska graczy na całym świecie były przekonane, że to tylko primaaprilisowy  żart. Kolejne dni pokazały, że projekt powstaje całkiem na serio, i choć bynajmniej produkcją poważną nie zamierza być ani trochę, to premiery mogliśmy spodziewać się już po miesiącu. Pierwszego maja dostaliśmy finalny produkt, który choć jest DLC do Far Cry 3, to wcale nie wymaga podstawowej wersji gry. Ja spędziłem z nim kilka wolnych godzin minionego weekendu i wcale się nie zawiodłem. Dlaczego? Dowiedz się czytając moją recenzję.

Wybuchające beczki, lasery, cyber-żołnierze, piękna kobieta i szalony przywódca armii pragnący zagłady życia na Ziemii. To wszystko w kolorowej, choć mrocznej oprawie wizualnej, z kiczowatą muzyką i patetycznymi dialogami przeplatanymi tanim żartem. Od pierwszych momentów gry jesteśmy bombardowani klimatem żywcem wyjętym z filmów, które były hitami lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Ci z Was, którzy urodzili się w tamtych czasach, z pewnością dobrze pamiętają odtwarzacze VHS w każdym domu („wideło”) i kiepskiej jakości kopie filmów na kasetach z wypożyczalni. Gdyby ówcześni developerzy dysponowali taką technologią jak dziś, to z pewnością właśnie takie gry powstawałyby wtedy. Za wierne odwzorowanie ducha tamtej kultury należą się duże brawa dla panów ze studia Ubisoft Montreal. Sam klimat to nie wszystko – w Blood Dragon co rusz trafiamy na bezpośrednie nawiązania do wielu tytułów końca minionego wieku. Rambo, Obcy, Terminator, Robokop, He-Man, Gwiezdne Wojny, Rocky i wiele, wiele innych. Każdy smaczek powodował u mnie nostalgiczny uśmiech, a nawiązania umieszczone są bardzo zręcznie.

Fabuła jest banalna. Nie ma żadnej głębi. Dzięki temu mogłem się skoncentrować na rozgrywce i czerpać z niej czystą przyjemność nie zmąconą żadnymi rozważaniami o sensie życia i biednym losie bohaterów. Wspomniane wcześniej dialogi starają się na siłę być poważne. Rex T. Colt, czyli cyborg, w którego się wcielamy, potrafi dowalić tak suche patriotyczne gadki, że szczęka opada. To wszystko oczywiście pastisz i naśladownictwo wielkich filmów akcji sprzed 20, 30 lat. Oprócz naciąganego patosu jesteśmy też bombardowani żartami, które padają głównie z ust głównego bohatera. Zabawny jest nawet tutorial. Twórcy dostrzegli, że obowiązkowe samouczki są utrapieniem graczy i postanowili zrobić sobie jaja z tego elementu. Po załadowaniu modułu treningowego możemy usłyszeć narzekanie Rexa („Not this shit again”), a porady serwowane przez HUD są rozbrajające („Running is like walking, only faster!”). To samo tyczy się wskazówek wyświetlanych na ekranach ładowania. Ktoś powinien zebrać je do kupy i opublikować je jako osobny wpis, bo jest z czego się pośmiać.

Głównym mankamentem FC3: Blood Dragon jest jej długość. Siedem misji głównego wątku to zajęcie na trzy, może cztery godziny. Ja grałem na hardzie, więc niektóre sekwencje musiałem powtarzać – dopóki nie zdobyłem ulepszeń broni. Potem to była już jazda z górki, a eksterminacja superżołnierzy szła jak z płatka. I co najważniejsze, dawała radochę. Nie grałem w podstawową wersję Far Cry 3, ale znam ją na tyle, że mogę pochwalić zaadoptowane z niej elementy. Rozwój postaci (choć niekoniecznie liniowy) powinien na stałe zagościć w grach typu FPS, ponieważ każdy lubi czuć się z czasem coraz potężniejszy. Pozwala to także na bardziej elastyczne manipulowanie poziomem trudności. Epilog Blood Dragona to jeden wielki korytarz i jazda po szynach do finału, ale za to w jakim stylu! Wybuchów jest bez liku, można więc siać pogrom i drzeć japę razem z głównym bohaterem.

Poza głównym wątkiem mamy tutaj dokładnie to samo, co w trzecim Far Kraju, czyli zdobywanie garnizonów i misje w nich dostępne. Oprócz tego mamy jeszcze trzy rodzaje znajdziek, które rozrzucono po naszej mapie. Po co zawracać sobie tym wszystkim głowę? Dla ulepszeń arsenału. W końcu ktoś pomyślał i odnalezienie kilkudziesięciu pierdół daje wymierny efekt inni niż w postaci osiągnięcia. Po przejściu gry czuję niedosyt, ale obawiam się, że zdobywanie kolejnych przyczółków nie da mi tego, co siedem misji fabularnych. Będzie mi brakować tych wyuzdanych dialogów i rysunkowych przerywników filmowych. Z nadzieją czekam więc na sequel, który znowu zabierze mnie w podróż w czasie do magicznych lat osiemdziesiątych.

Jako że tekst ten był w zamyśle recenzją, wypada odpowiedzieć na najważniejsze pytanie, które stawiają sobie czytelnicy. Kupować, czy nie kupować? Jeśli masz przynajmniej dwadzieścia lat na karku i z utęsknieniem wspominasz „tamte czasy” – bierz bez zastanowienia. Może i gra jest krótka, ale zabawa intensywna, momentami bawi do łez i daje satysfakcję. Grzechem byłoby olać tę małą produkcje.

+ smaczki i nawiązania do filmów lat 80/90
+ humor
+ miażdżący epilog
+ możliwość pokazania faka przeciwnikom

- za krótka
- zawsze jest ciemno, za ciemno

Buja
14 maja 2013 - 13:25