Kiedy miecze i kimona poruszają w rytm nowoczesnych beatów, wiesz, że dzieje się coś niezwykłego.
Samurai Champloo to druga seria anime reżyserowana przez Shinichiro Watanabe. Po genialnym Cowboy Bebop trudno było mu zabrać się za stworzenie czegoś nowego – sześć lat czekania zaowocowało jednak czym co jest jednocześnie znajome i zupełnie nowe. Twórca postanowił bowiem znów wykorzystać swój przepis na sukces, czyli pomieszać przygody kilku wyrazistych postaci ze scenami walki, częstymi retrospekcjami i spiąć to stylem muzycznym spójnie ilustrującym całą historię. W Cowboy Bebop było to połączenie kosmicznego Dzikiego Zachodu z odłamem muzyki jazzowej, bebopem. W Samurai Champloo przenosimy się za to do feudalnej Japonii napędzanej hip-hopowymi brzmieniami. I to naprawdę działa.
Mugen i Jin to dwaj mistrzowie miecza pojedynkujący się na każdym kroku. Pierwszy to szaleniec walczący niczym dzika besta – instynktownie, mocno, szybko, podczas gdy drugi to prawdziwy samurai trzymający zawsze perfekcyjną postawę, epatujący kodeksem Bushido. Między nich wpada młodziutka Fuu: los chciał że zostali jej dłużnikami, muszą więc pomóc jej w odnalezieniu tajemniczego mężczyzny „pachnącego słonecznikiem”… tak zaczyna się wielka wyprawa przez Japonię pełną niebezpiecznych ścieżek, oprychów i intryg.
Najważniejsza jest tu zabawa konwencją, czyli brak przywiązania do realiów historycznych. Owszem, natrafimy na oddziały ninja i tradycyjne krajobrazy, ale główną atrakcją Samurai Champloo jest to jak sprawnie nawiązuje do naszych realiów. Na swej drodze napotkamy artystów wykorzystujących młode kobiety, przemytników, palaczy zielonej rośliny, beatbokserów, tancerzy, chrześcijan, gejów, grafficiarzy, baseballistów… wszystko oczywiście zatopione w świecie kimon, tradycji i superostrych mieczy. Co lepsze, widowisko napędza dynamiczna i ciepła muzyka Nujabesa, DJ’a i producenta wybijającego się swym stylem nie tylko w Azji, ale i na tle całego świata (niestety zmarł w lutym 2010).
Szalone kino drogi to nie tylko ciągłe walki i wplatanie między nie rzeczy znanych nam z kultury popularnej. To także historia przyjaźni. Choć bohaterowie początkowo nie przepadają za sobą to jednak honorowo decydują się na wspólną podróż i zawieszenie broni. Po kilku odcinkach widać już, że mogą i muszą na sobie polegać jeśli chcą dożyć do końca wędrówki. To samo czuje się oglądając ich wyczyny przeplatane dużą dawką przemocy i humoru.
Wspominając o brutalności nie mam na myśli agresywnie nakręconych walk, a raczej rzeź jaką momentami obserwujemy na ekranie. Mugen nie ma litości dla nikogo, już w pierwszym odcinku łamiąc kolejne palce nieszczęśnika, który starał się pokazać, że jest od niego ważniejszy. Brnąc przez 26 odcinków napiętej akcji często będziemy zresztą widzieć rzeczy nieodpowiednie dla młodszej widowni, z upijaniem się, odcinaniem kończyn i tryskającą krwią na czele… i to jest fajne. Widać, że Watanabe chciał zrobić ostrą serię, jednocześnie bawiącą i nierealną, ale też trzymającą się bólu tego świata, który odczuwamy w co bardziej dramatycznych odcinkach. Głód, nędza, bycie wyrzutkiem i dawno porzucone nadzieje na uczciwe życie często stają na drodze naszej trójki, równie często jak zacieranie się kontrastu między tymi, którzy mają być dobrzy i źli.
Pod względem użytej kreski bywa różnie – przez większość czasu jest jednak bardzo dobrze. Animatorom i artystom udało się na pewno uniknąć charakterystycznej dla anime wydanych po 2000 roku plastikowości i przesadzonego kontrastu. Postaci są ładne, nie odcinają się od tła, a przez większość czasu widzimy na ekranie masę szczegółów. Nie da się ukryć, że w produkcję włożono sporo pieniędzy, co widać. Oczywiście pojawiają się tu też momenty, w których jakość zaczyna spadać i wydaje się, że do deski kreślarskiej zasiadł ktoś bez doświadczenia jednak jest to prawdopodobnie koszt, który trzeba ponieść za świetnie wyglądającą resztę serialu. I ja ten koszt „poniosłem” z przyjemnością. Warstwa muzyczna to za to jedno z arcydzieł całego gatunku, wspomniany wcześniej Nujabes nie tylko dostarczył pamiętne kompozycje: czuć, że całe studio świetnie się bawiło umiejętnie wplatając je w wydarzenia na ekranie. Motyw kończący każdy odcinek, czyli Song of Four Seasons/ Minmi Shiki no Uta zmiękcza nawet najtwardsze serce:
Szukając dorosłej, zabawnej i pełnej przygód historii wręcz należy sięgnąć po Samurai Champloo. Już pierwszy odcinek przekona do siebie każdego, zarówno fanów japońskiej animacji, jak i tych, którzy mimo mijających lat i rozwoju cywilizacji wciąż mówią na nią „chińskie bajki”. Młoda dziewczyna z dwoma ochroniarzami będącymi prawdopodobnie najlepszymi szermierzami w historii to przepis na sukces, zwłaszcza gdy wysyła ich się w długą podróż w rytm hip-hopowych, nostalgicznych, fantazyjnych i dynamicznych beatów.
To jedna z najlepszych rzeczy jakie wydała na świat nasza popkultura. Choć premiera odbyła się w 2004 roku to Samurai Champloo wciąż jest świeże, niepowtarzalne i wytrzymuje porównania z większością najnowszych produkcji. Nie jest to dla mnie ten sam poziom fenomenu co genialny do przesady Cowboy Bebop, ale.. w tej kwestii zdania są podzielone i znam osoby, które wolą właśnie tę serię. Werdykt może być tylko jeden: oglądać.
Jeżeli chcesz dotrzeć do większej ilości podobnych tekstów, zostać moim amigo, lub wygłosić epicki hejt - zrób to widocznie:
#na Facebookowej stronie Cascaderstwo (w kategorii zdrowie/uroda!).
#na rozrywkowym Twitterze pełnym czerstwych żartów i starych linków.
Dzięki!