Dzień trzeci. Zmęczenie jest co raz większe, piwo zaczyna smakować okropnie, notoryczne niewysypianie się zaczyna dawać się we znaki, człowiek zaczyna tęsknić za ciepłą wodą, łóżkiem albo chociaż czymś, co pozwoli mu poczuć się, choć na chwilę, wygodniej. Nic z tego – dalej trzeba łazić klika kilometrów do scen, stać pod nimi kilka godzin tylko po to, by zobaczyć faceta lub kobietę drącą się do mikrofonu i by ponownie trafić do namiotu o 2 nad ranem. Ale czy ktoś mówił, że będzie łatwo? Łatwo –nie. Świetnie? Jak najbardziej! Frequency Festival.
Trzeci dzień – na liście „do zobaczenia” widnieje tylko jedna, lecz jak ważna pozycja – Nick Cave and the Bad Seeds. Mój kolega Maciej – ogromny fan Cave’a – wymyślił sobie, że MUSI być zaraz przed sceną, dlatego udaliśmy się na miejsce koncertu już o 19. Cave grał na Green Stage(tej „mniej głownej”), gdyż scenę główną zajęła grupa, obok SoaD, najważniejsza – Die Toten Hosen. Dlatego też nie było wielkiego problemu, by dopchać się blisko sceny. Lecz zanim mogliśmy obejrzeć Cave’a trzeba było oglądać innych artystów. Niestety – nie było to łatwe. Ale po kolei.
Pierwszym artystą, którego zobaczyłem w dniu 3. był James Blake. Powiedzieć, że było to słabe, to nie powiedzieć absolutnie nic. Blake chyba uznał, że absolutnie każdy musi zostać wgnieciony przez bas i w ten bas właśnie zainwestował. Przez całą godzinę słyszałem tylko dudnienie, dudnienie i dudnienie. Potem wcale się nie poprawiło – na scenie pojawił się zespół Hurts. Obok mnie stały rozwrzeszczane dziewczyny, które walczyły o kwiaty rzucane przez wokalistę z przylizaną grzywką, śpiewającego np. Wonderful life – piosenkę dość znaną, nawet w Polsce, lecz niekoniecznie dobrą. Walka o uwagę duetu była niesamowita, kolejne dziewczyny piszczały co raz głośniej i głośniej – lecz czego nie robi się dla Cave’a?
Lecz myli się ten, kto pomyślał – po Blake’u i Hurts gorzej być nie mogło. Otóż – mogło. Na scenę bowiem wkroczył jakiś mroczny zespół, który grał nie wiadomo co, za wokal odpowiadała pani o dziwnym wyglądzie i jakiś czarny koleś, latający po scenie bez koszulki, palący papierosa i mruczący sobie coś do mikrofonu. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy potem dowiedziałem się kto to był. Albowiem był to Tricky – ex-wokalista znakomitego Massive Attack! Sam koncert pobił rekord żenady i słabizny. Tricky mruczał coś, a nagłośnienie było fatalne. Co jakiś czas Tricky zapraszał ludzi na scenę, by pobujali się razem z nim, przy okazji tratując tych, którzy odmówili sobie tej przyjemności i stali na swoich miejscach. Choć nie mogę powiedzieć, że cały koncert był słaby. I ja, i Maciek zostaliśmy zmacani przez wokalistkę, po ręce(ja!) i po twarzy(Maciek). Koncert na szczęście dobiegł końca, a na scenę zaczęły wyjeżdżać instrumenty zespołu Bad Seeds. Moje zmęczenie sięgało zenitu – imprezowanie od 3 dni potrafi człowieka wykończyć, a słuchanie badziewia od 19 tylko mnie dobiło.
Lecz Cave wynagrodził wszystko – dosłownie – wszystko. Koncert był znakomity. Pod względem jakości ustąpił, wg. mnie, tylko Systemowi. Ponad to byłem w 1. rzędzie, a Cave schodził ze sceny po specjalnym podeście, stawał na barierkach i trzymał ręce ludzi stojących przed nim – czyli przede mną i Maćkiem! Przytrzymywać tak świetnego artystę – znakomita sprawa, lecz było jeszcze lepiej, gdy Cave nagle oparł się o mnie butem. Przez całą piosenkę stanowiłem dla niego oparcie, a gdy postanowił odciążyć mój bark ludzie zaczęli mi gratulować wyróżnienia. Cave zagrał głownie piosenki ze swojej najnowszej płyty, było więc We No Who U R, Jubilee Street(znakomite), Mermaids czy Higgs Boson Blues(to wtedy byłem „zbutowany”). Prócz tego nie zabrakło innych piosenek – świetnej Deanny czy klasycznego From Her To Eternity. Całość zakończyła się utworem całkowicie przejmującym – Push the Sky Away. Pomijając nagłośnienie, które nie było złe, ale nie dało też czadu, koncert był perfekcyjny. Było wszystko – od klasyków i świetnych nowych piosenek, przez znakomity kontakt z publiką(Cave wziął nawet na scenę jednego faceta i zaśpiewał z nim jeden utwór), po niesamowitą energię, którą Nick dosłownie zarażał. Po koncercie(zbyt krótkim, tyle powiem) udało mi się jeszcze zabrać pamiątkę – set listę przygotowaną dla zespołu. Gdy ją wyrwałem ktoś się na mnie rzucił, pomogło dopiero włożenie jej do majtek i powtarzanie, że już za późno, by mi ją wyrwać. Tak oto kończył się FM4 Frequency Festival 2013. Pozostało szybkie zwiedzanie Wiednia dnia następnego i powrót do domu. No i planowanie wyjazdu za rok. Ponieważ to były niesamowite trzy dni. Dni całkowitego luzu, poznawania zwariowanych ludzi i przede wszystkim – genialnej muzyki. Warto jechać, naprawdę warto – Wiedeń nie jest najbardziej odległym miejscem na świecie, z Krakowa jedzie się tyle samo godzin i do Wiednia, i nad polskie morze. Jeśli set w 2014 dopisze, to z Maćkiem pojawimy się tam. Głodni kolejnych muzycznych i niezapomnianych wrażeń.
PS. Maciek, na moją prośbę, opisał swe wrażenia z dnia 3. Oto one(z moją drobną edycją/koretką):
Cześć, jestem Maciek.
Trzeci dzień wyprawy austriackiej, dla mnie dzień najważniejszy i w pełnym napięciu oczekiwany - rzecz oczywista, wiedząc o mojej psychofanii na punkcie zespołu Nick Cave and the Bad Seeds, więc już o 19 byliśmy na płycie, tym razem mniejszej sceny (Green Stage). Pierwszy był James Blake. Bartek przez cały czas pisał SMSy, frustrując się, jak ktoś może grać coś tak beznadziejnego, a ja cieszyłem się, że czuję bass w podeszwach butów (na tym polega chyba ten rodzaj muzyki).Drudzy byli Hurts i początek pielgrzymki, by dopaść barierek i już na zawsze się do nich przykuć. Niewiele powiem o tym koncercie, bo był po prostu średni. Trzeci był Tricky – zabawne wydarzenie, z którego najbardziej zapamiętałem wokalistkę macającą nas i siadającą dokładnie obok mnie i rządnych sławy nastolatków, którzy po zaproszeniu na scenę pokazywali swe nagie tyłki. Koncert kompletnie nam się nie podobał, ale bardzo się z niego śmialiśmy. Jak się później okazało Tricky to część Massive Attack. Razem szło im lepiej.
Potem nadszedł czas na powód mojej obecności tutaj. Na scenie stali Nick, Warren i Jim (ci najważniejsi dla mnie) - w pierwszym rzędzie ja.
Zaczyna od We No Who U R rozgrzewając tłum delikatnymi rytmami, zdobywa całkowicie słuchaczy Jubilee Street, które kończy trochę mocniej, niż zostało to zaprezentowane na płycie...
A potem:
Cave podchodzi do barierki.
Cave wchodzi na barierki.
Cave łączy się z tłumem.
(Muszę się przyznać, że w trakcie występu nieco zapomniałem o Bad Seeds - był tylko Cave i jego słowa).
Na tym koncercie mogłem zaobserwować najmocniejszą interakcję artysta-tłum. Przykładem może być to jak przy Higgs Boson Blues stanął na Bartku śpiewając do losowej fanki, a chwilę później siłował się ze mną.
Przy Mermaids pozwolił jakiemuś małpiszonowi wyjść na scenę (pierwszy raz w życiu widziałem, żeby Cave na coś takiego pozwolił), ten cały uradowany przytulał się do niego, by następnie wrócić i stanąć dokładnie za mną. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale ten koleś zepsuł mi trochę tę chwilę (szczególnie wykonanie Love Letter), krzycząc mi do ucha wyrazy dźwiękonaśladowcze, mające imitować słowa piosenki. Wtedy bardzo chciałem go uderzyć, teraz stwierdzam, że jego zachowanie, jako (prawdopodobnie) fana było zrozumiałe, po takim zbliżeniu z (prawdopodobnie) ukochanym artystą.
Koncert był świetny. Jednak był to pierwszy koncert, w którym tłum mi przeszkadzał. Dlatego planuję się wybrać na solowy koncert Cave'a w Pradze. I na Frequency w 2014 roku. Do zobaczenia!