W roku 1982 Floydzi byli już zespołem totalnie spełnionym. Nagrali dwa albumy, które szybko stały się absolutnymi klasykami muzyki rockowej, potwierdzając tym samym, że nagranie krążka Dark Side of the Moon nie było dziełem przypadku. W latach 80-81 dawali koncerty, którym prędzej było do teatralnego przedstawienia niż do faktycznego muzykowania, przesuwając tym samym granicę swoich artystycznych możliwości jeszcze dalej. Wydali też film towarzyszący swej płycie. I choć sam obraz nie spotkał się z jakimś szaleńczym uznaniem fanów, to Floydzi znowu w kolejnej rzeczy stali się pionierami. Zespół Pink Floyd był na szczycie. Ale w środku nie działało już kompletnie nic. Jaki był powód tego paradoksu i co działo się dalej? Zapraszam na siódmą część serii poświęconej historii Pink Floyd!
W 1982 ukazał się wyżej wspomniany film The Wall. Po wielu utarczkach Roger Waters zagwarantował sobie, że zachowa on pieczę nad ścieżką dźwiękową do filmu. Zaczął więc nad tym pracować, a efektem jego początkowej pracy był projekt, który miał nazywać się Spare Bricks. Spare Bricks miał zawierać kilka zmienionych utworów z płyty i scenicznego przedstawienia oraz miał być wzbogacony przez utwór When Tigers Broke Free, najbardziej autobiograficzny ze wszystkich dzieł Watersa. Stało się jednak inaczej. Soundtracku do filmu nie wydano(choć sam film rzeczywiście cieszył się, i cieszy nadal, wyżej wspomnianymi dziełami), a Roger poczuł potrzebę nagrania zupełnie nowego albumu. Do tej decyzji pchnęło go ważne wydarzenie militarno-polityczne, jakim była Wojna o Falklandy(dla Argentyny – Wojna o Malwiny), która rozpoczęła się 2.04.1982 roku między Wielką Brytanią a Argentyną. Była to pierwsza wojna, którą Zjednoczone Królestwo toczyło od czasów II wojny światowej. Społeczeństwo zareagowało przeróżnie, wiadomo natomiast było jak zareaguje wiodący pacyfista kraju – Roger Waters. Floydzi spotkali się w lipcu(warto przypomnieć, iż po raz pierwszy w okrojonym składzie) i floydowy basista przedstawił swoją wizję i pomysł na nowy album. Dzięki wyrzuceniu Ricka Wrighta i odsunięciu na bok(i tak już odsuniętego) Masona, Waters miał niczym nieskrępowaną swobodę w nagrywaniu tego albumu. Nie sprawdziły się jego słowa, które wygłosił kil lat wcześniej do producenta Boba Ezrina, iż pozostali Floydzi nigdy nie dadzą mu tyle swobody co przy nagrywaniu The Wall. Mylił się. O ile The Wall nosiło jakiekolwiek znamiona innych członków zespołu, tak The Finall Cut, bo tak postanowiono nazwać ten krążek, powinno być raczej rozpatrywane jako druga studyjna płyta solowa Rogera Watersa. Taki obraz sytuacji niesie ze sobą oczywiste implikacje, ze wszystkimi zaletami i wadami.
Po pierwsze Roger Waters znacznie ograniczył rolę Davida Gilmoura w czasie trwania sesji nagraniowych. Dość powiedzieć, że Gilmour, który przecież był de facto głosem Pink Floyd, zaśpiewał tylko na jednym kawałku(!), a resztę utworów wykonywał Waters. Również jeśli chodzi o samą muzykę, to był za nią odpowiedzialny basista zespołu, który był tylko muzycznym rzemieślnikiem – dobrym, ale tylko rzemieślnikiem. To Gilmour nadawał muzycznego geniuszu Floydom, to on wymyślił i nagrał najlepsze utwory tego zespołu, to jego głos tworzył raz za razem świetne muzyczne widowisko. Tymczasem Roger, choć mistrz w pisaniu tekstów i wymyślaniu historii do albumów, głos miał przeciętny a zdolności muzyczne w najlepszym wypadku średnie. Rodziło to spore napięcia, gdyż Gilmour mówił wprost, że nowe utwory(część z nich była odrzutami z sesji do The Wall) są po prostu cienkie. Po drugie – Waters postanowił się mocno afiszować ze swoimi poglądami polityczno-społecznymi, co Gilmourowi i Masonowi nie bardzo się podobało. Zaakceptowali mocny wydźwięk The Wall, lecz podczas nagrywania The Final Cut doszło do nich, iż płyta ta dosłownie wymierzona jest w obecny rząd(dla przypomnienia – rządziła wtedy Margaret „Żelazna Dama” Thatcher – kobieta znienawidzona przez wszystkich, którzy cechowali się lewicowym podejściem do świata) i jego politykę. Waters chciał mocnego zaangażowania w sprawy polityczne, pozostała dwójka(szczególnie Gilmour) chciała tego uniknąć – doprowadziło więc to do naturalnego konfliktu. Niemało zamieszania sprawiło Floydom nagłe otwarcie się na wielu muzyków sesyjnych – na The Final Cut gra ich naprawdę sporo, co wydaje się dziwne patrząc na wcześniejsze podejście Floydów do tego tematu. Te wszystkie rzeczy, a także te o których nie wiemy albo wiemy niewiele(np. kilka razy miało dojść do prawdziwego mordobicia między Watersem a Gilmourem, więc musiało być tam ostro) sprawiły, że nieunikniony stał się rozpad kolejnego składu Pink Floyd. Zanim to się jednak stało, w roku 1983, światło dzienne ujrzał sam album – zrodzony w ogniu wojny między Watersem i Gilmourem.
Płyta ta, co słychać od samego początku, jest mroczna, ponura i melancholijna. Przesadzony głos Watersa, sprawiający wrażenie, iż ten zaraz się rozpłacze, zaczyna snuć swoją łzawą historyjkę w akompaniamencie dość marnej muzyki. Dokładnie taki jest pierwszy utwór na tej płycie – The Post War Dream(a apostrofa do Thatcher jest tyle zabawna, co żałosna) i takie są kolejne piosenki. Your Possible Pasts kontynuuje nudę i łzawość z pierwszego utworu, One of the Few rozwija to jeszcze bardziej, a słuchacz w napięciu oczekuje tylko wybuchu płaczu wokalisty. Płyta ta jest jednym wielkim monologiem Watersa – i nie dość, ze jest monologiem zaśpiewanym słabo i bez polotu, to także monologiem niewzbogaconym niczym fajnym muzycznie. Wszystko tutaj ma sprawić, iż słuchacz wstanie i egzaltowanie wykrzyczy: „Wojna jest taka zła”, ale słuchacz nie może tego zrobić, gdyż przed chwilą dostał w ryj bezpośredniością i topornością przekazu. Przekazu, który nijak nie został złagodzony dobrą muzyką. Jedyna dobra piosenka, która jakkolwiek się broni, jest ta zaśpiewana przez Gilmoura, z wyeksponowaną gitarą i bębnami oraz w akompaniamencie chórków. Utwór ten nazywa się Not Now John i z powodzeniem mógłby się on znaleźć np. na Wish You Were Here(jeśli chodzi o poziom muzyczny). Gilmour dostał na tej płycie tylko pięć minut, ale wykorzystał je naprawdę dobrze – utwór jest mocny, chórki sprawdzają się znakomicie, nareszcie słychać też, jak zwykle nienaganną, gitarę Gilmoura. Nieprzypadkowo za najlepsze utwory Floydów uważa się te, które powstały ze sporym udziałem Davida Gilmoura. Niestety jedna piosenka nie jest w stanie naprawić całego albumu, który, w mojej ocenie, jest po prostu sztuczny. Poprzednie dzieła Floydów, choć charakteryzowały się teatralnym rozmachem, były w tym wszystkim szczere i uczciwe – a przy The Final Cut dostaliśmy pustawy wyciskacz łez, który robi to tak niezręcznie, że aż przykro patrzeć. Na sam koniec trzeba się jeszcze przyjrzeć(i niestety zjechać) okładce. Od czasów Dark Side of the Moon raz za razem fani Floydów otrzymywali znakomite okładki – każdą z nich cechował świetny pomysł i znakomite wykonanie. Mieliśmy super minimalistyczną ścianę na The Wall intrygujący uścisk dłoni na Wish You Were Here czy potężną elektrownię z widoczną świnią na Animals. Na The Final Cut dostaliśmy byle jakie czarne tło i baretki wojskowe. To wszystko. Rozczarowujące? A jakże.
Sam album sprzedał się na początku znakomicie. Nazwa Pink Floyd robiła swoje, a ludzie wciąż pamiętali arcygenialne dokonania zespołu. Jednak po pierwszej serii zakupów płyta ta zaczęła sprzedawać się co raz gorzej, stając się ostatecznie najmniej chętnie kupowaną płyty z czasów ery Watersa. Po wydaniu The Final Cut muzycy rozeszli się na zasłużony odpoczynek. W 1984 roku swoją solową płytę nagrał Gilmour. Nosiła ona tytuł About Face. Gilmour do jej produkcji zaprosił wiele osób, w tym Boba Ezrina w roli producenta, świetnego perkusistę sesyjnego Jeffa Porcaro czy Pete’a Townshenda, który napisał tekst do jednego utworu. Płyta ta nie była niczym wybitnym, lecz trzymała przyzwoity poziom. Swój solowy album przygotowywał też Roger Waters. W tym samym roku co Gilmour, lecz półtora miesiąca później wydał płytę(na jej pomysł wpadł jeszcze w latach 70., praktycznie równolegle z pomysłem na The Wall) zatytułowaną The Pros And Cons of Hitch-Hiking. Sama płyta spotkała się raczej z chłodnym przyjęciem, a muzyk musiał odwołać część koncertów promujących ten krążek. Sam album, podobnie jak w przypadku solowego dzieła Gilmoura, nie był zły, ale daleko było mu do poziomu, do którego przyzwyczaili nas muzycy spod szyldu Pink Floyd. Te dwie płyty jasno pokazały dwie rzeczy. Po pierwsze widać było, że geniusz Floydów był wysiłkiem mimo wszystko zbiorowym. Waters uzupełniał się z Gilmourem, do tego swoje trzy grosze dorzucali Mason i Wright. Na solowych albumach obu panów zabrakło właśnie współpracy, przez co otrzymaliśmy dwa albumy, które są poprawne, ale TYLKO poprawne. Po drugie przyjęcie tych albumów uświadomiło muzykom, że są oni rozpoznawalni tylko jako Floydzi.
Nie dziwi więc fakt, że każdy z nich zastanawiał się co się stanie z nazwą Pink Floyd. Waters, który utożsamiał ten zespół ze sobą wpadł ostatecznie na pomysł, by Floydów opuścić, co zrobił w grudniu 1985 roku, myśląc, że zespół ten pod taką nazwą nie wyda już nic. Tak się jednak nie stało, a w 1986 roku Gilmour z Masonem wrócili do studia w celu nagrania nowego albumu. Zaprosili też do tego swojego starego przyjaciela z zespołu, Ricka Wrighta, lecz nie był on pełnoprawnym członkiem zespołu, co z jednej strony musiało być dla niego przykre, lecz z drugiej była to sytuacja tak kuriozalna, że aż śmieszna – oto założyciel Pink Floyd został z grupy wyrzucony, a potem ponownie przyjęty, lecz Floydem już nie był. Waters na wieść, że jego eks-koledzy mają czelność nagrywać coś jako Pink Floyd wpadł w furię i pod koniec 1986 roku wniósł pozew sądowy przeciwko byłym współpracownikom, pokazując ostatecznie jak niewiele ich już łączyło. Jednak duet Gilmour-Mason faktem toczenia się sporych batalii prawniczych się nie przejęli i dokończyli nagrywać kolejną floydową płytę zatytułowaną A Momentary Lapse of Reason. Była to pierwsza płyta, która była dzieckiem Gilmoura i słychać to od pierwszych taktów Signs of Life aż do ostatnich sekund trwania piosenki Sorrow. Tekstowo płyta ta niestety w niczym nie dorównywała watersowskim dziełom Floydów. Jak to określił sam Waters teksty Gilmoura to „trzecia liga” i choć było w tym sporo złośliwości, to stwierdzenie to nie odbiega znacznie od prawdy. Muzycznie natomiast płyta ta jest naprawdę dobra. Na płycie dostaliśmy bardzo dobre Learing to Fly, z świetną gitarą, energetyczne One Slip czy potężne Sorrow. Płyty tej słucha się bardzo przyjemnie, choć widać, że Gilmour nie sprostał do końca roli lidera. Ponownie zachwyciła również okładka. Zaprojektował ją sam Storm Thorgerson – autor słynnego floydowego pryzmatu. Okładka jest iście monumentalna – przedstawia człowieka siedzącego na łóżku i otoczonego przez niekończącą się falę łóżek sięgającą aż po horyzont. Płyta sprzedała się znakomicie(choć Waters psioczył na nią strasznie i nazywał ją „podróbką”), a bilety na zapowiedziane koncerty rozchodziły się w mgnieniu oka. Wydawało się, że kłopoty Floydów zbliżają się do końca. Nie dość, że Pink Floyd nagrali kolejny dobry album, to ostatecznie rozwiązano kwestie prawne z Watersem. W grudniu 1987 roku skonfliktowane strony doszły do porozumienia. Gilmour i Mason mogli dalej korzystać z nazwy Pink Floyd, a Waters posiadł kontrolę nad kilkoma rzeczami, w tym nad spektaklem The Wall.
W tym samym roku swoją drugą solową płytę wydał Waters – nazywała się Radio K.A.O.S i bez wątpienia jest to największe gówno, jakie wyprodukował jakikolwiek muzyk związany z Floydami. Płyta ta jest 100% dzieckiem swoich czasów – masa elektroniki, syntezatorów i przedziwnych beatów sprawiły, że tego „dzieła” słuchać się nie da. Nawet warstwa tekstowa totalnie leżała, bo jak opowieść o walijskim niepełnosprawnym chłopcu posiadającym zdolności telepatyczne(!) ma być dobra? Paradoksalnie niewiele lepiej wiodło się Gilmourowi, gdyż podczas trasy promującej A Momentary… popadł on w nałóg narkotykowy. Całe tourne było wypełnione dragami, Gilmour rozwodził się też ze swoją żoną, co definitywnie mu nie pomagało. W 1988 roku zespół postanowił wydać swoją pierwszą koncertówkę zatytułowaną Delicate Sound of Thunder. Płyta ta przedstawiała zapis koncertów danych przez Floydów w Nassau Veterans Memorial Coliseum. Z tą płytą definitywnie warto się zapoznać – kilka wersji utworów jest naprawdę wysokich lotów, a Comfortably Numb jest zagrane tak mocno i tak wściekle jak nigdy. Warto tutaj dodać, iż płyta ta została nawet wysłana w kosmos, stając się pierwszym albumem rockowym, który został w przestrzeni kosmicznej odtworzony.
Lata 1982 – 1988 były dla Pink Floyd przedziwne. Z jednej strony byli super popularni, nadal potrafili nagrywać dobre płyty i dawać niezapomniane widowiska, a z drugiej trawiły ich wewnętrzne konflikty oraz osobiste tragedie. Nic nie było dla nich jasne – jak tylko udało się rozwiązać jeden problem, to przychodził drugi, a potem trzeci i czwarty. A co się stało dalej, co Waters począł ze swoim życiem po nagraniu maksymalnego szajsu jakim był album Radio K.A.O.S i co zrobili Floydzi – o tym w następnej, ósmej już, części cyklu poświęconego historii Pink Floyd!
Zachęcam do lajkowania mojej strony na Fejsie:
https://www.facebook.com/musictothepeoplemagazine
Wbijajcie, będzie warto!
Poprzednie części:
6#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82513
5#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82294
4#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82051
3#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81746
2#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81399
1#: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81121