Gdy w 1995 roku Black Sabbath wydało fatalną płytę Forbidden nikt chyba nie przypuszczał, że panowie są w stanie wydać ponownie cos sensownego. Grupa, która swój pierwszy album opublikowała w 1970 roku wydawała się wypalona, zmęczona i przede wszystkim słaba. Spojrzenie na tę grupę zmienia się jednak po odsłuchaniu ich najnowszego albumu, 13. Bo Black Sabbath nadal jest w formie – i to jakiej!
Rok 2013 bez wątpienia będzie wspominany jako rok „starych wymiataczy”. Mieliśmy już do tej pory nową płytę Deep Purple, Nicka Cave’a, Dream Theater i Megadeth, w październiku wyjść ma najnowszy krążek Paula McCartney’a oraz, wspomnianą wyżej, 13 autorstwa kultowej już grupy heavy metalowej. Ludzie z Black Sabbath, czyli Iommi, Butler, Wilk(nowy perkusista) i przede wszystkim Ozzy Osbourne, pod przewodnictwem producenta Ricka Rubina, zamiast wymyślać coś nowego i podążać drogą, która, jak pokazał album Forbidden, była średnio udana, sięgnęli do swoich korzeni, szczególnie do roku 1970, gdy cała ich muzyka miała jeszcze dość wyraźny bluesowy posmak. Rubin kazał im słuchać cały czas wczesnych albumów, a potem na luzie jamować, by uchwycić ducha pierwszych, jakże udanych, płyt. I choć sztuka ta musiała być bez wątpienia trudna – dał sobie radę znakomicie, tak samo jak muzycy, nagrywając płytę, której słucha się równie dobrze, co Paranoid czy Master of Reality.
Płyta zaczyna się od piosenki End of Beginning. Już na początku przychodzi mocne uderzenie, piosenka potem „słabnie”, by potem uderzyć słuchacza raz jeszcze. Co słuchacz zauważa od razu, to fakt, iż Ozzy nie fałszuje. Jest to niemałe zaskoczenie, bo choć wszyscy śpiew Osbourne’a kochamy i uwielbiamy, to nie jest on obiektywnie najwyższych lotów. Tymczasem Ozzy śpiewa naprawdę przyzwoicie. Nie ma tu już specjalnych szaleństw głosowych(Osbourne po raz pierwszy nagrywał tylko te partie, które jest w stanie odtworzyć na żywo), więcej tu mruczenia, niż niesamowitych popisów, lecz wszystko to idealnie tutaj pasuje i współtworzy klimat całej płyty, a nie sprawia wrażenia sztuczności i nadęcia. Sama piosenka jest bardzo dobra, od razu słychać powrót do pierwotnego klimatu Black Sabbath, dostajemy też bardzo ładną solówkę Iomiego. Zaczyna się obiecująco, a następna piosenka jest jeszcze lepsza. God is Dead?, pierwszy singiel z tej płyty, jest zdecydowanie najlepszą piosenką tego albumu. Choć długa(prawie 9 minut) ani na chwilę nie nudzi. Utwór ten buduje niesamowity klimat za pomocą genialnej gitary, bardzo dobrego, idealnie pasującego śpiewu i tekstu, który jest zaskakująco głęboki jak na tę grupę. Piosenka jest różnorodna, najpierw wolna, potem przyspiesza, potem znów zwalnia, a potem rozwala niesamowitym riffem. Mistrzostwo. Następny utwór, Longer, nie jest może tak dobry, ale serwuje dobre, ciężkie granie, które kontrastuje mocno z następną kompozycja na płycie – Zeitgeist. To tutaj widać najbardziej bluesowego ducha, klimat buduje(ponownie!) gitara, a całość sprawia naprawdę bardzo dobre wrażenie. Kolejna piosenka, zatytułowana Age of Reason, również trzyma wysoki poziom swoich poprzedniczek. Zaczyna się mocno, by potem zmieniać tempo i zakończyć się kolejną bardzo dobrą solówką. Kolejne 4 kompozycje(Live Foreverm Damaged Soul, Dear Father i Naivete In Black) nie są już aż tak znakomite, lecz to nie znaczy, że nie są dobre. Każda z nich pokazuje porządne uderzenie, ich jedyną wadą jest fakt, że żadna z nich już nie wyróżnia, szczególnie w porównaniu do poprzednich utworów(życzyłbym sobie jednak więcej takich „niewyróżniających się” piosenek, bo każda z nich naprawdę „daje radę”). Po odsłuchaniu ostatnich taktów ostatniej piosenki słuchacz jest niesamowicie zadowolony i ma wrażenie, że dobrze spędził ten czas. A potem wraca do God is Dead?.
W edycji specjalnej Naivete In Black nie jest jednak ostatnią piosenką w ogóle. Albowiem edycja ta oferuje drugą płytę z trzema piosenkami – Methademic, Peace of Mind i Pariah. Każda z nich jednak jest do siebie podobna i stanowią raczej ciekawostkę/bonus dla fanów, niż zawartość, która niesłusznie znalazła się poza albumem. Całość charakteryzuje się dobrą jakością nagrania, co nie jest najczęściej spotykane przy albumach metalowych. Z wyraźnych wad płyty – jest dla mnie za długa. 4 ostatnie kompozycje, choć dobre, zlewają się w głowie w jedną całość, nie pozostając tam zresztą za długo. Nie jest to jednak jakaś szczególna wada, bo każda z piosenek na płycie jest co najmniej dobra, a kilka jest naprawdę bardzo dobrych. Black Sabbath wraca w wielki stylu, oferując świetną rozrywkę przy znakomitej gitarze Iommiego(naprawdę budującą połowę tego albumu), niefałszującego Ozzego i klimat pierwszych płyt, które zapewniły zespołowi należne mu miejsce w pamięci fanów. Płytę bardzo polecam, jest to wg. mnie jedna z najlepszych płyt tego roku i bez wątpienia najlepsza płyta Black Sabbath od bardzo, bardzo dawna.